Выбрать главу

Po opuszczeniu głównego modułu mieszkalnego przebyli kilka długich korytarzy o okrągłym przekroju. Spotykali kolonistów i członków załogi. Jedna z rodzin skupiła się dokoła czteroletniej dziewczynki, która zaciskała kurczowo palce na obręczy uchwytu.

Żadne namowy rodziców nie umiały jej skłonić do ustąpienia.

Przeszli przez śluzę do długiego, cylindrycznego pomieszczenia, gdzie w rzędach stało kilkaset foteli, przeważnie już zajętych.

Kosmolot, zgadywał Quinn. Opuścił Ziemię na brazylijskiej wieży orbitalnej, gdzie wysiadł po dziesięciogodzinnej podróży zatłoczonym wahadłowcem w kompanii pozostałych dwudziestu pięciu skazańców. Wtem przyłapał się na myśli, że nic nie wie o miejscu swego wygnania. Podczas trwającej pięćdziesiąt sekund rozprawy sądowej słowem nie wspomniano o jego docelowej planecie.

— Gdzie my właściwie jesteśmy? — spytał swego stróża. — Co to za planeta?

Mężczyzna zmierzył go ironicznym spojrzeniem.

— Lalonde. A co, nikt cię nie uprzedził?

— Nie.

— Aha. Ale wierz mi, że mogłeś trafić gorzej. Lalonde to świat kolonizowany przez eurochrześcijańskie grupy etniczne, otwarty trzydzieści lat temu. Zdaje mi się, że jest tu mała społeczność Tyrataków, lecz większość osadników to ludzie. Jakoś się urządzisz. Tylko weź sobie do serca moją dobrą radę: nie wkurzaj nadzorcy zesłańców.

— Rozumie się. — Bał się zapytać, kim są ci Tyratakowie.

Pewnie jakieś ksenobionty. Myśl o nich napawała go nieokreśloną obawą, bądź co bądź nie wyściubiał dotąd nosa poza arkologię i stacje wakacyjnej kolejki. A teraz od niego wymagano, aby zamieszkał na otwartej przestrzeni pod bokiem gadających zwierzaków. Jasny Bracie!

Mężczyzna zaciągnął Quinna na tyły kosmolotu, gdzie zdjął mu kołnierz i kazał poszukać wolnego miejsca. W ostatniej sekcji siedziała grupa mniej więcej dwudziestu osób, wśród których przeważali nieopierzeni młodzieńcy, wszyscy w podobnych stalowoszarych jednoczęściowych kombinezonach roboczych, jaki i jemu wydano. Na rękawach jasnymi, szkarłatnymi literami wypisano IVT, co oznaczało transport skazańców. Wykolejeńcy. Quinn z miejsca ich rozpoznał — wydało mu się, że spogląda w lustro odzwierciedlające jego własną przeszłość. Ujrzał siebie, jaki był przed rokiem, zanim wstąpił do sekty Jasnych Braci — zanim jego życie nabrało sensu.

Quinn zbliżył się do reszty z palcami ułożonymi od niechcenia w znak odwróconego krzyża. Żadnej reakcji. Trudno. Zapiął się pasem obok mężczyzny o bladym obliczu i krótko przystrzyżonych płowych włosach.

— Jackson Gael — odezwał się jego sąsiad.

Quinn kiwnął nieznacznie głową i wymruczał swoje imię. Jackson Gael wyglądał na dziewiętnaście, najwyżej dwadzieścia lat; szczupłe ciało i wzgardliwa mina znamionowały ulicznego zawadiakę, twardego i nieskomplikowanego. Quinn zastanawiał się przez chwilę, co takiego przeskrobał, że tu trafił.

Włączyły się głośniki i pilot oświadczył, iż za trzy minuty nastąpi rozłączenie, co zajmujący przednie rzędy koloniści przyjęli z ogromnym aplauzem. Ktoś zaczął grać na mikrosyntezatorze; skoczna melodia denerwowała Quinna.

— Ale jaja — rzekł Jackson Gael. — Patrz na nich, jak się garną. Naprawdę uwierzyli w ten kit o wytyczaniu nowych granic, który wcisnęła im spółka założycielska. I pomyśleć, że przyjdzie nam spędzić resztę życia z tymi patałachami.

— Mów za siebie — stwierdził Quinn pod wpływem impulsu.

— Co ty powiesz? — Jackson wyszczerzył zęby. — Skoro jesteś taki bogaty, to czemuś nie dał w łapę kapitanowi, żeby cię wysadził w Nowej Kalifornii lub w Kulu?

— Nie jestem bogaty. Ale tu nie zostaję.

— Kapuję. Gdy już odbędziesz karę, wypłyniesz jako gruba ryba, może w branży kupieckiej. Wierzę ci. Co do mnie, nie będę się wychylał. Postaram się, żeby przydzielili mnie na jakąś farmę, gdzie doczekam końca robót. — Mrugnął okiem. — Wśród tych gamoni przyuważyłem parę fajnych laleczek. Jakież będą samotne w tej dziczy w swoich kruchych domeczkach. Ludzie po pewnym czasie zaczynają widzieć w lepszym świetle takich jak my. Może się jeszcze nie zorientowałeś, ale wśród skazańców jest bardzo mało kobitek.

Quinn gapił się na niego z konsternacją.

— Końca robót?

— A jak, końca robót. Nie wiesz, człowieku, na co cię skazali?

Myślałeś, że puszczą nas samopas, gdy dolecimy na planetę?

— Nic mi nie powiedzieli — rzekł Quinn. Czuł, jak otwiera się w nim czarna otchłań rozpaczy. Dopiero teraz zaczął sobie uświadamiać skalę swej ignorancji w kwestii wszechświata otaczającego arkologię.

— Facet, musiałeś komuś nieźle zaleźć za skórę — powiedział Jackson. — Dałeś się podejść jakiemuś politykowi?

— Nie. — Nie był to polityk, ale ktoś znacznie gorszy i działający z nieskończenie większym wyrachowaniem. Patrzył, jak ostatnia rodzina kolonistów wynurza się ze śluzy, ta z przerażoną czteroletnią dziewczynką, która głośno płakała z rękoma zarzuconymi na szyję ojca. — Mówiłeś coś o robotach?

— Słuchaj, kiedy już zejdziemy na ląd, dla mnie, dla ciebie i dla reszty zesłańców rozpocznie się dziesięć lat ciężkich robót.

Sam rozumiesz, Towarzystwo Rozwoju Lalonde zapłaciło za nasz przelot z Ziemi i teraz chce zwrotu kosztów. Z tego powodu najlepsze lata życia upłyną nam na przerzucaniu gówna za tych kolonistów. Służba dla społeczności, tak to się ładnie nazywa.

W gruncie rzeczy jesteśmy tylko bandą skazańców, Quinn, co tu dużo gadać. Budujemy drogi, wycinamy drzewa, kopiemy latryny.

Każdą bez wyjątku parszywą pracę, którą trzeba będzie wykonać, zwalą na nasze karki. Rób, co ci każą, jedz, co ci rzucą na talerz, i noś, co ci włożą na plecy, a wszystko za piętnaście franków miesięcznie, czyli mniej więcej pięć fuzjodolarów. Witaj w raju pionierów, Quinn.

* * *

Kosmolot McBoeing BDA-9008 nie był luksusową maszyną, zaprojektowano go bowiem do operacji na planetach rolniczych w początkowym stadium zasiedlenia, odludnych i prymitywnych koloniach, gdzie niełatwo o części zamienne, a konserwacją zajmują się nieudacznicy i żółtodzioby na swym pierwszym kontrakcie. Mocna, zwarta konstrukcja typu delta, zaprojektowana w jednym z osiedli asteroidalnych Nowej Kalifornii, miała długość siedemdziesięciu pięciu metrów i sześćdziesięciometrową rozpiętość skrzydeł. Nie było żadnych okien dla pasażerów, jedynie wąski pas przezrocza w kabinie pilota. Kadłub z żaroodpornego stopu berylu i boru migotał w ostrym świetle słońca — oddalonej o sto trzydzieści dwa miliony kilometrów gwiazdy typu F.

Kiedy odłączyły się uszczelnienia, małe strumyczki szarego gazu trysnęły z komory śluzowej. Zaczepy cofające się do wnętrza statku gwiezdnego uwolniły kosmolot.

Pilot włączył silniki sterujące i odsunął maszynę od ogromnej bryły statku. Z daleka McBoeing przypominał ćmę odlatującą od balonika. Gdy odległość wzrosła do pięciuset metrów, wówczas drugie, dłuższe już odpalenie silników sterujących skierowało kosmolot w stronę planety.

Lalonde było światem, który ledwo co zasługiwał na miano terrakompatybilnego. Ze względu na niewielkie nachylenie osi obrotu do płaszczyzny orbity i uciążliwą bliskość jasnego słońca, na planecie dominował gorący i wilgotny klimat, wieczne tropikalne lato. Spośród sześciu kontynentów tylko Amarisk na półkuli południowej został oddany pod osadnictwo przez spółkę założycielską. Człowiek nie mógł zapuszczać się do strefy równikowej bez stosownych kombinezonów z regulacją temperatury. Przez leżący na północy Wyman, jedyny kontynent w polarnej strefie klimatycznej, nieustannie przewalały się straszliwe burze, gdy gorące i chłodne masy powietrza ścierały się z sobą wokół jego brzegów. Skarlałe czapy lodowe pokrywały mniej niż piątą część tej powierzchni, jaka była normą dla terrakompatybilnej planety.