Выбрать главу

Gdy kosmolot przecinał gładko atmosferę, krawędzie natarcia jarzyły się mdłą czerwienią. W dole błyszczał spokojny lazurowy przestwór oceanu, upstrzonego gdzieniegdzie malutkimi atolami i łańcuchami wysp wulkanicznych. Niemal połowę pola widzenia zasłaniały bielutkie, skłębione obłoki powstające wskutek niemiłosiernego upału. Na Lalonde prawie każdego dnia padało. Między innymi dlatego spółce założycielskiej udało się zebrać potrzebne fundusze: ciepłe powietrze w połączeniu z dużą wilgotnością powietrza stwarzało idealne warunki do uprawy wielu odmian roślin, dzięki czemu farmerzy mogli liczyć na szybkie ich dojrzewanie i obfite plony.

McBoeing wyhamował do prędkości poddźwiękowej, zszedł z pułapu gęstych chmur i zakręcił w stronę zachodniego wybrzeża Amariska. Kontynent o powierzchni przeszło ośmiu milionów kilometrów kwadratowych rozciągał się od podmokłych równin na zachodzie do długiego pasma gór fałdowych na wschodzie. Owa kraina dżungli ustępującej stepom jedynie na południu, gdzie panowały niższe, subtropikalne temperatury, mieniła się szmaragdowo w promieniach południowego słońca.

W dole pod kosmolotem morze było zamulone aż na osiemdziesiąt kilometrów od bagnistego wybrzeża, dokąd sięgała brudna, brązowa plama; wskazywała na ujście Juliffe, której źródła znajdowały się prawie dwa tysiące kilometrów w głębi lądu, u podnóża gór czuwających nad wschodnim wybrzeżem. Pod względem rozległości dorzecza śmiało mogłaby rywalizować z ziemską Amazonką. Wyłącznie z tego powodu spółka założycielska postanowiła na jej południowym brzegu zbudować stołeczne (i na razie jedyne) miasto planety — Durringham.

McBoeing przeleciał nisko ponad nadbrzeżnymi trzęsawiskami, wysuwając podwozie i ustawiając się stożkowatym nosem w stronę odległego o trzydzieści kilometrów pasa startowego. Jedyny kosmodrom na Lalonde położony był w odległości pięciu kilometrów od Durringham, gdzie na wyciętej w puszczy polanie ułożono pojedynczy pas z prefabrykowanych metalowych krat, zbudowano centrum kontroli ruchu lotniczego oraz hangary z wyblakłych ezystakowych paneli.

Kosmolot lądował wśród pisku opon. Spod kół buchnął gęsty dym, gdy komputer pokładowy włączył hamulce. Nos opadł i maszyna się zatrzymała. Potem zaczęła cofać się ku hangarom.

* * *

Obcy świat. Nowy początek. Wynurzywszy się z dusznego wnętrza kabiny kosmolotu, Gerald Skibbow popatrzył z podziwem na okolicę. Widok zwartej ściany dziewiczej dżungli, próbującej wedrzeć się na teren lotniska, umocnił go tylko w przeświadczeniu, że podjął słuszną decyzję. Zanim zszedł po schodkach, uścisnął gorąco swoją żonę Loren.

— O rany, tylko popatrz! Drzewa, najprawdziwsze drzewa!

Miliony, tryliony drzew! Cały świat porośnięty drzewami. — Kiedy zaczerpnął głęboko oddechu, mina trochę mu zrzedła. Tutejsze powietrze było tak gęste, że można by je ciąć nożem. Na oliwkowym kombinezonie pojawiały się duże plamy potu. I jeszcze ten zapach zgnilizny, jakby nieco siarkowy. Ale do diabła z nim, przynajmniej oddychał naturalnym powietrzem, nie skażonym siedmioma wiekami zanieczyszczeń przemysłowych. I to się naprawdę liczyło. Lalonde było krainą spełniających się marzeń, światem niezbrukanym, na którym dzieci mogły dzięki pracy osiągnąć właściwie wszystko.

Zaraz za nim dreptała po schodkach Marie z lekko nadąsaną piękną buzią; marszczyła nos, wdychając zapach dżungli. Ale on się tym nie przejmował, miała wszak siedemnaście lat — młodzieży wszystko wydaje się w życiu nie na miejscu. Po dwóch latach wyrośnie z tego.

Paula, jego najstarsza, dziewiętnastoletnia córka, rozglądała się z zadowoleniem. Stała u boku niedawno poślubionego męża, Franka Kavy, który położył jej rękę na ramionach opiekuńczym gestem i z uśmiechem podziwiał krajobraz. Oboje napawali się tą szczególną chwilą pierwszego kontaktu z nowym światem. Frankowi niczego nie brakowało: był idealnym zięciem, nie stronił od ciężkiej pracy. Każde gospodarstwo, które Frank pomagałby prowadzić, musiałoby dobrze prosperować.

Płytę ze stłuczonych i ubitych kamieni przed hangarem pokrywały kałuże. Obok schodów sześciu urzędników LDC, Towarzystwa Rozwoju Lalonde, odbierało od pasażerów karty podróżne, sprawdzając je w blokach procesorowych. Po zweryfikowaniu danych imigrant dostawał kartę obywatelstwa i dysk kredytowy z walutą Rządu Centralnego zamienioną na miejscowe franki — pieniądz lokalny, nie uznawany nigdzie indziej w Konfederacji.

Gerald przewidział, że tak właśnie się stanie, ukrył więc w zanadrzu dysk kredytowy Banku Jowiszowego z trzema i pół tysiącem fuzjodolarów. Kiwnął z podziękowaniem po otrzymaniu nowej karty i nowego dysku, a wtedy urzędnik wskazał mu drogę do mamuciego hangaru.

— Trochę tu organizacja szwankuje — mruknęła Loren, sapiąc ciężko. Musieli odstać piętnaście minut, zanim dostali swoje karty.

— A co, chcesz już wracać? — zakpił Gerald. Uniósł kartę obywatelstwa, szczerząc zęby.

— Nie, bo nie poleciałbyś ze mną. — Oczy jej się śmiały, lecz w głosie brakowało przekonania.

Gerald nie zwrócił na to uwagi.

W hangarze dołączyli do oczekujących tam ludzi, którzy zabrali się z orbity wcześniejszym kursem. Tam też urzędnik LDC nadał całej gromadzie nazwę Grupy Przesiedleńczej nr 7. Ich opiekunka z Biura Alokacji Gruntów oznajmiła, że za dwa dni wyruszą statkiem na przydzielony im kawałek ziemi. Do czasu wypłynięcia będą spać w przejściowej sypialni w Durringham. Ponadto udadzą się do miasta piechotą, choć dla najmłodszych dzieci zostanie podstawiony autobus.

— Tato! — syknęła Marie przez zęby, kiedy wśród tłumu dały się słyszeć głośne utyskiwania.

— Co znowu? Nie masz nóg? Przecież większość czasu spędzałaś w sali gimnastycznej w dziennym klubie.

— To było tylko kształtowanie mięśni — odparła. — Nie harówka w saunie.

— Przywykniesz.

Marie zamierzała już ostro odpowiedzieć, lecz dostrzegła wyraz jego oczu. Wymieniła nieco stroskane spojrzenie z matką, po czym wzruszyła ramionami.

— Dobra.

— A co z naszym bagażem? — zapytał ktoś opiekunkę.

— Zesłańcy wyładują wszystko z kosmolotu — odpowiedziała. — Już czeka ciężarówka, która zawiezie wasz dobytek do miasta, a potem prosto na statek.

Gdy koloniści wymaszerowali do Durringham, jeden z członków obsługi naziemnej kosmodromu zagonił do pracy Quinna i pozostałych więźniów. Tak więc jego pierwszym doświadczeniem na Lalonde było trwające dwie godziny taszczenie zaplombowanych kompozytowych pojemników z ładowni kosmolotu i układanie ich na ciężarówkach. Była to męcząca praca, toteż zesłańcy szybko rozebrali się do spodenek. Quinn prawie nie odczuł zmiany, pot zdawał się oblepiać jego skórę nieścieralną warstwą.

Ktoś’ im powiedział, że przyciąganie ziemskie na Lalonde jest tylko minimalnie słabsze od standardowego. Tego również miał nie odczuć.

Mniej więcej po kwadransie pracy zauważył, że naziemna obsługa kosmodromu rozsiadła się w cieniu hangaru. Tylko zesłańcami nikt się nie przejmował.

Wylądowały jeszcze dwa McBoeingi BDA-9008, przywożąc kolejną grupę kolonistów z parkującego na orbicie statku. Jeden z kosmolotów wystartował, zabierając do zwolnionych pomieszczeń transportowca pracowników LDC. Wracali do domu, skończyły im się kontrakty. Quinn przystanął, żeby popatrzeć, jak ciemny, kanciasty kształt szybuje w niebo, by zniknąć na wschodzie. Ten widok wzbudził gniewną zazdrość w jego sercu. I nadal nikt nie zwracał na niego najmniejszej uwagi. Mógłby rzucić się do ucieczki, tutaj i zaraz, w stronę tej zatrważającej połaci nieujarzmionej puszczy poza obrębem portu. Ale przecież to kosmodrom był miejscem, dokąd chciałby uciekać. Wyobrażał też sobie, jak osadnicy traktują zbiegłych zesłańców. Może i wykazał się głupotą, dając się wywieźć na tę planetę, ale nie był naiwny.