Wstał i rozprostował kości, krzywiąc się, kiedy strzyknęło go w kręgosłupie. W sypialni zapanował spokój; w środkowej części, gdzie ułożyła się do snu reszta dzieci z grupy numer 7, pogasły już światła. Wokół długich paneli świetlnych, których nie wyłączano na noc, zbierały się rojnie pszczelej wielkości owady o dużych, szarych skrzydełkach. Pozostali koloniści opuścili Horsta i Ruth, gdy szeryf wyruszył obejrzeć ciało nad rzeką. W kantynie odbywał się jakiś wiec, brała w nim udział większość dorosłych.
W rogu po przeciwnej stronie sypialni zbili się w ciasną gromadkę wyjątkowo markotni zesłańcy. I wystraszeni, przypuszczał Horst.
Wykolejona młodzież, która zapewne nigdy przedtem nie widziała otwartego nieba, nie mówiąc już o pierwotnej dżungli. Przez cały dzień skazańcy nie ruszali się z sypialni. Horst wiedział, że powinien próbować się z nimi zapoznać, przerzucić most między więźniami a kolonistami, zjednoczyć społeczność. Bądź co bądź, mieli spędzić razem resztę życia. Brakowało mu jednak odwagi.
Jutro, obiecał sobie w duchu. Przez dwa tygodnie będziemy wszyscy płynąć jednym statkiem, nadarzy się mnóstwo okazji.
— Powinienem uczestniczyć w wiecu — rzekł. Przyglądał się z daleka, jak dwaj mężczyźni stoją twarzą w twarz, próbując się przekrzyczeć.
— A niech sobie gadają — burknęła Ruth. — Przynajmniej nic w tym czasie nie nabroją. I tak żadne rozstrzygnięcia nie są możliwe, póki nie zjawi się nadzorca.
— Miał przyjść rano. Każdy chce wiedzieć, jak budować domy, a nikt nam jeszcze nie powiedział, na jakich terenach zamieszkamy.
— Wkrótce się dowiemy. Nadzorca będzie mógł w czasie rejsu pouczać nas do woli. Coś mi się zdaje, że drań hula teraz po mieście. I nic dziwnego, skoro ma cackać się z nami przez całe osiemnaście miesięcy.
— Czy zawsze musisz mieć o ludziach złe zdanie?
— Ja na jego miejscu tak właśnie bym zrobiła. Ale nie to mnie dziś dręczy.
Horst zerknął ukradkiem w stronę wiecu. Odbywało się głosowanie, ręce poszły w górę. A on siedział na pryczy i patrzył na Ruth.
— Co cię dręczy?
— Morderstwo.
— Jeszcze nie wiadomo, czy to było morderstwo.
— Pomyśl logicznie. Ten człowiek został rozebrany. Cóż innego wchodzi w rachubę?
— Może się upił? — Chociaż, na Boga, komu się chciało pić, gdy gapił się na tę rzekę?
— Był pijany i chciał sobie popływać? W Juliffe? Zejdź na ziemię, Horst!
— Dopiero autopsja wykaże, czy… — Zająknął się pod spojrzeniem Ruth. — Raczej wątpliwe, żeby odbyła się autopsja, no nie?
— Na pewno wrzucili go do wody. Szeryf powiedział, że rano żony dwóch osadników z grupy numer 3 doniosły o zaginięciu mężów. Pete Cox i Ałun Reuther. Stawiam dziesięć do jednego, że w wodzie pływał kolonista.
— Całkiem możliwe — przyznał Horst. — To straszne, że i tutaj dochodzi do rozbojów. Aż trudno sobie wyobrazić takie rzeczy na planecie w pierwszym stadium zasiedlania. Chociaż, z drugiej strony, Lalonde nie jest tym światem, jaki sobie wymarzyłem. Na szczęście niedługo opuścimy Durringham. W naszej małej społeczności wszyscy będą znali się zbyt dobrze, żeby coś takiego uszło bezkarnie.
Ruth przelana oczy z ponurą miną.
— Horst, kiedy ty wreszcie zaczniesz myśleć? Dlaczego trup był nagi?
— Nie wiem. Ktoś pewnie potrzebował ubrania, butów.
— Otóż to. A teraz powiedz, który łotrzyk zabija dla pary butów? Dwa razy, i to z zimną krwią? Boże, ludzie tutaj są biedni, nie przeczę, lecz ich położenie nie jest aż tak rozpaczliwe.
— A więc kto?
Przeniosła wzrok nad jego ramieniem. Horst odwrócił się nerwowo.
— Zesłańcy? Czy wszyscy od razu muszą ich podejrzewać? — zapytał z wyrzutem.
— Sam widziałeś, jak traktują ich w mieście, a i my nie obchodzimy się z nimi lepiej. Niechby tylko wytknęli nos z portu, zaraz dostaliby wycisk. Każdy ich rozpozna, póki noszą te swoje kombinezony, a innej odzieży nie mają. A zatem kto najprędzej się połasi na zwyczajne ubranie? Kto nie cofnie się przed niczym, żeby tylko je zdobyć? I jeszcze jedno: morderca zabija na terenie portu, niebezpiecznie blisko tej sypialni.
— Chyba nie myślisz, że to jeden z naszych?
— Powiedzmy, że się modlę, aby to był ktoś inny. Ale sądząc po tym, jak nam się tu powodzi, za bardzo na to nie liczę.
Na nocnym niebie pozostał już tylko Diranol, najmniejszy i najdalszy z trzech naturalnych satelitów Lalonde, powleczony warstwą ochrowego regolitu skalisty glob średnicy dziewięciuset kilometrów, krążący w odległości pół miliona kilometrów od swej macierzystej planety. Wisiał właśnie nad wschodnim widnokręgiem, ubarwiając Durringham bladą różowawą poświatą, kiedy motorower wyhamował gwałtownie tuż poza obrębem światła sączącego się z wnętrza olbrzymiej przejściowej sypialni osadników. Marie Skibbow nie musiała już tak kurczowo trzymać się Furgusa. Jazda przez pogrążone w mroku miasto była fantastycznym przeżyciem, napełniała każdą sekundę radością i podnieceniem. Ściany umykały wstecz, wyczuwalne raczej niż widoczne, snop światła z reflektora ukazywał koleiny i kałuże błota niemal w tej samej chwili, gdy na nie najeżdżali, wiatr rozwiewał włosy, pęd powietrza wyciskał łzy z oczu. Przezwyciężała strach przed niebezpieczeństwem związanym z każdym zakrętem, żyła pełną piersią.
— No i dojechaliśmy, to twój przystanek — oświadczył Furgus.
— Zgadza się. — Przełożyła nogę nad siodełkiem i stanęła obok młodzieńca. Powoli ogarniało ją zmęczenie; zastygła w bezruchu fala zniechęcenia tylko czekała, aby runąć z wysoka i przygnieść ją brzemieniem tego wszystkiego, z czym wiązała się przyszłość.
— Jesteś najlepsza, Marie. — Gdy całowali się na pożegnanie, pieścił jej prawą pierś poprzez materiał bluzeczki. A potem odjechał, światełko tylnego reflektora zgasło szybko w ciemnościach.
Ruszyła do sypialni z obwisłymi ramionami. Prycze przeważnie były już pozajmowane, ludzie chrapali, kasłali, przewracali się z boku na bok. Miała ochotę odwrócić się i uciec z powrotem do Furgusa i Hamisha, z powrotem do zakazanej rozkoszy ostatnich kilku godzin. Jeszcze huczało jej w głowie po przeżytych doświadczeniach: dzikim bestialstwie szczutych sejasów, szaleństwach tłumu u Donovana, rozpalającym zmysły widoku krwi.
A potem nastąpiły upojnie nieprzyzwoite chwile w spokojnej chatce bliźniaków na drugim końcu miasta, kiedy ich muskularne ciała obejmowały ją najpierw pojedynczo, a następnie razem. I ta zwariowana jazda w cynobrowej poświacie księżyca. Marie pragnęła, aby każdy dzień był taki sam, bez końca.
— Gdzieś ty się, do cholery, włóczyła?
Ojciec stanął przed nią z mocno zaciśniętymi zębami, co znaczyło, że naprawdę się wkurzył. Ale tym razem miała to w nosie.
— Po mieście.
— Mów jaśniej!
— Zabawiałam się. Robiłam dokładnie to, czego twoim zdaniem nie powinnam robić.
Uderzył ją w policzek, aż echo odbiło się od wysokiego dachu.
— Nie będziesz mi tu, cholera, pyskować! Zadałem pytanie.
Co robiłaś?
Marie patrzyła mu hardo w oczy. Choć piekł ją policzek, nawet go nie potarła.
— I co dalej, tato? Pogonisz mnie z pasem? A może po prostu walniesz mnie pięścią?
Zdumienie odebrało mowę Geraldowi. Ludzie z sąsiednich pryczy odwracali się w ich stronę, przecierając zaspane oczy.