Выбрать главу

— Patrz, która godzina! Co w ciebie wstąpiło? — syknął.

— Jesteś pewien, że chcesz poznać prawdę, tato? Naprawdę, jesteś pewien?

— Ty bezwstydna lisico. Matka przez całą noc się o ciebie zamartwiała. Czy to cię nic nie obchodzi?

Marie wydęła wargi.

— A jaka tragedia może mi się przytrafić w tym raju, do którego nas sprowadziłeś?

Przez chwilę bała się, że znowu ją uderzy.

— Dwie osoby zginęły w porcie w tym tygodniu.

— Tak? To mnie wcale nie dziwi.

— Marsz do łóżka! — warknął przez zaciśnięte zęby. — Rano porozmawiamy.

— Porozmawiamy? — zapytała zgryźliwie. — To znaczy, że i ja będę miała prawo coś powiedzieć?

— Szlag jasny trafił, Skibbow, zamknij się wreszcie!krzyknął ktoś. — Ludzie chcą spać.

Odprowadzana bezradnym spojrzeniem matki, Marie ściągnęła buty i wolnym krokiem podeszła do swej pryczy.

* * *

Quinn drzemał jeszcze w śpiworze, borykając się ze skutkami żłopania mocnego piwa w budzie Donovana, kiedy ktoś złapał za krawędź pryczy i przechylił ją gwałtownie o dziewięćdziesiąt stopni. Lecąc na ziemię, wywijał w swym śpiworze rękami i nogami, lecz nic mu to nie pomogło. Najpierw wyrżnął biodrem o beton, aż coś mu zgrzytnęło w miednicy, potem wylądowała jego szczęka. Wrzasnął z bólu i zaskoczenia.

— Wstawaj, skazańcze! — usłyszał.

Stał nad nim mężczyzna ze zbójeckim uśmiechem, trochę po czterdziestce, wysoki i barczysty, z grzywą czarnych włosów i bujną brodą. Chropawa, ogorzała skóra rąk i twarzy pokryta była iście księżycowym reliefem blizn po ospie i czerwonych siateczek popękanych naczynek. Ubranie miał uszyte z naturalnych tkanin: grubą bawełnianą koszulę w czarno — czerwoną kratę z oderwanymi rękawami, zielone spodnie dżinsowe, sznurowane buty po kolana oraz pas, w którym tkwiły rozmaite elektryczne gadżety i straszliwa maczeta o stalowym ostrzu blisko metrowej długości. Na cienkim łańcuszku pod szyją błyszczał srebrny krzyżyk.

Buchnął tubalnym śmiechem, kiedy Dexter jęknął na skutek bólu, jaki przeszył jego biodro. Przebrała się miarka. Ten gnój dostanie zaraz za swoje! Quinn złapał za klamerkę, chcąc otworzyć śpiwór. Rozpiąwszy go, wyrzucił na zewnątrz ręce i kopnął nogami, żeby strząsnąć z siebie nakrycie. Kątem oka dostrzegł, jak pozostali zesłańcy krzyczą w panice i zeskakują z pryczy. Wielka, wilgotna paszcza zwarła się dokoła jego prawej ręki, i to dosłownie dokoła. Ostre zęby przekłuły delikatną skórę nadgarstka, ich końce ocierały się o ścięgna. Na krótką chwilę struchlał z przerażenia. Nie był to pies, ale potwór, pieprzona bestia z piekła rodem.

Nawet sejas dwa razy by się namyślił, zanimby wszedł mu w drogę. Stwór musiał mierzyć metr w kłębie. Miał krótką, szarą sierść i obły pysk w kształcie młota; z czarnej paszczęki ściekała lepka ślina. Gdy z cicha powarkiwał, wwiercając w swą ofiarę wielkie szkliste ślepia, Quinn czuł wibracje w całym ramieniu. Czekał potulnie, aż szczęki się zacisną i zacznie się cierpienie. Pies jednak tylko patrzył.

— Nazywam się Powel Manani — oznajmił brodacz. — Nasz przesławny przywódca, gubernator Colin Rexrew, wyznaczył mnie na nadzorcę Grupy Przesiedleńczej numer 7. A to oznacza, zesłańcy, że należycie do mnie ciałem i duszą. I żeby nie było żadnych niedomówień: nie znoszę zesłańców. Ten świat byłby o wiele lepszym miejscem do życia bez was, śmierdzących degeneratów, którzy tylko myślą o rozróbie. Ale cóż, skoro zarząd LDC postanowił narzucić nam wasze towarzystwo, dołożę wszelkich starań, abyście odpracowali każdego cholernego franka, którego wydano na wasz przelot. A więc kiedy powiem: liżcie gówno, będziecie je zlizywać. Żreć będziecie, co wam podam. Nosić, co się wam każe. A ponieważ jesteście z natury leniwymi łotrami, przez pierwsze dziesięć lat nie zaznacie czegoś takiego jak dzień wolny od pracy.

Kucnął przed Quinnem i wyszczerzył szyderczo zęby.

— Twoje imię, dupku!

— Quinn Dexter… sir.

Powel uniósł brwi, zadowolony.

— I tak trzymaj. Bystry jesteś, Quinn, prędko się uczysz.

— Dziękuję, sir. — Psi jęzor naciskał na jego palce, ślizgał się ohydnie po knykciach. Nigdy nie słyszał o tak świetnie ułożonym zwierzęciu.

— Cwaniaki lubią sprawiać kłopoty, Quinn. Będziesz mi sprawiał kłopoty?

— Nie, sir.

— Będziesz wstawał rano jak należy, Quinn?

— Tak, sir.

— Dobrze. Widzę, że się rozumiemy. — Powel wstał, a pies puścił rękę Dextera i cofnął się o krok.

Quinn przyjrzał się dłoni: błyszczała od śliny, czerwone ślady wokół nadgarstka przypominały wytatuowaną bransoletkę, zebrały się też dwie duże krople krwi.

Powel pogłaskał czule głowę psa.

— To mój przyjaciel, Vorix. Jest połączony ze mną więzią afiniczną, dzięki czemu mogę dosłownie wywąchać każde szai chrajstwo, jakie byście tu, czubki, obmyślali. Nie próbujcie więc żadnych sztuczek, bo ja już je wszystkie poznałem. Jeśli się dowiem, że któryś wychyla się z szeregu, Vorix się z nim porachuje.

I wcale nie ręce zechce mu odgryźć następnym razem. On wyżre mu jaja. Wszyscy zrozumieli?

Zesłańcy odpowiadali potakująco z opuszczonymi smętnie głowami, unikając wzroku Powela.

— Cieszę się, że odebrałem wam złudzenia. No, dobrze, pora przejść do dzisiejszych obowiązków. Nie będę się powtarzał.

Grupa numer 7 wyrusza w górę rzeki na trzech statkach: „Swithland”, „Nassier” i „Hycell”. Teraz cumują w porcie trzecim, skąd wypływają za cztery godziny. Tyle macie czasu, żeby załadować sprzęt kolonistów. Jeśli jakieś skrzynie zostaną pominięte, poniesiecie je na własnych grzbietach do osady w górze rzeki. Nie sądźcie, że będę was bez przerwy niańczył, zorganizujcie się i do roboty. Podróżować będziecie ze mną i z Vorixem na pokładzie „Swithlanda”. No, jazda!

Vorix zaszczekał i obnażył kły. Powel patrzył, jak Quinn cofa się strachliwie niczym rak, potem podnosi się i goni za resztą zesłańców. Wiedział, że Dexter przysporzy mu jeszcze kłopotów; pomagał już w rozbudowie pięciu osad i myśli zesłańców były dlań równie czytelne co urzędowe raporty. Młodzieniec taił w sobie sporo gniewu, do tego był sprytny. Nie przypominał innych wykolejonych dzieciaków, prawdopodobnie dał się wciągnąć do jakiejś podziemnej organizacji, zanim go przetransportowali. Powel zastanawiał się, czy nie odpłynąć bez niego, niechby zajęli się nim szeryfowie w Durringham. Niestety, w Biurze Alokacji Gruntów wiedzieliby, że to jego sprawka, dostałby wpis do akt, które i tak już zawierały listę wielu niechlubnych incydentów.

— Do diabła — mruknął pod nosem. Zesłańcy opuścili sypialnię i maszerowali dróżką w stronę magazynu. I wyglądało na to, że gromadzą się wokół Quinna, czekając na jego polecenia.

Cóż, jeśli nie będzie innego wyjścia, Quinnowi przytrafi się wypadek w dżungli.

Horst Elwes, obserwujący całe zajście wraz z innymi osadnikami z grupy numer 7, podszedł teraz do Powela. Pies nadzorcy odwrócił łeb, żeby mu się przyjrzeć. Boże, ależ to było bydlę!

Lalonde wymagało od kapłana rzeczywiście wielkiego wysiłku.

— Czy naprawdę trzeba aż tak okrutnie obchodzić się z tymi chłopcami? — zwrócił się do Powela Mananiego.

Zapytany zmierzył go od stóp do głów, zawieszając dłużej spojrzenie na krzyżyku.

— Tak, ojcze, i mówię to z całym przekonaniem. Z nimi inaczej nie można. Już na samym początku muszą mieć świadomość, kto tu rządzi. Wierz mi, że oni czują respekt tylko przed siłą.