Выбрать главу

— Nie pozostaną też obojętni na życzliwość.

— Doskonale, ojcze, okazuj jej więźniom, ile możesz. Na dowód dobrej woli pozwalam im uczestniczyć we mszy.

Horst musiał przyspieszyć kroku, ażeby nie zostać w tyle.

— A ten pies? — zapytał ostrożnie.

— Co chcesz wiedzieć?

— Mówisz, że łączy was więź afiniczna?

— To prawda.

— Jesteś więc edenistą?

Vorix wydał odgłos podejrzanie podobny do chichotu.

— Nie, ojcze. Jestem po prostu praktycznym człowiekiem. Gdybym dostawał fuzjodolara za każdego księdza, który mnie o to pyta, byłbym dzisiaj milionerem. Potrzebuję Vorixa w górze rzeki, gdzie poluje, tropi i utrzymuje zesłańców w karności. Kontrolę nad nim dają mi symbionty neuronowe. Używam ich, bo są tanie i sprawdzone. W czym nie różnię się od innych nadzorców osad i połowy szeryfów okręgowych. Dziś jedynie wywodzące się z Ziemi religie szerzą te swoje uprzedzenia wobec technobiotyki. Tutaj jednak, na Lalonde, nie możemy sobie pozwolić na wasze górnolotne teologiczne dyskusje. Używamy, czego trzeba i kiedy trzeba. Jeśli chcesz pożyć na tyle długo, aby zarażać drugie pokolenie osadników z grupy numer 7 swoją szlachetną bigoterią i opowiadać o jednym chromosomie, który czyni z ludzi świętokradców, to postąpisz, jak nakazuje rozum. A teraz przepraszam, mam na głowie wyprawę osadniczą. — Ruszył raźno w stronę portu.

Gerald Skibbow i reszta kolonistów z grupy numer 7 poszła w ślady nadzorcy, niektórzy zerkali ukradkiem na poruszonego księdza. Gerald patrzył, jak Rai Molvi zbiera się na odwagę, żeby zabrać glos. Molvi narobił sporo szumu podczas wczorajszej narady, miał aspiracje do przewodzenia grupie. Wyraził mnóstwo sugestii co do powołania oficjalnego komitetu i wybrania jego rzecznika. To pomogłoby grupie w kontaktach z władzami, argumentował. Gerald przypuszczał, że nim minie sześć miesięcy, Rai Molvi popędzi do Durringham z podkulonym ogonem. Facet był urodzonym prawnikiem, nie nadawał się na farmera.

— Miał pan przyjść wczoraj i zapoznać nas ze szczegółami — rzekł Rai.

— Zgadza się — odparł Powel, nawet nie zwalniając. — Przepraszam. Jeśli zechce pan złożyć oficjalną skargę, to Biuro Alokacji Gruntów, z którym podpisałem umowę, mieści się w kontenerze zrzutowym w zachodniej części miasta. Nie więcej niż sześć kilometrów stąd.

— Nie, nie, nikt nie zamierzał się skarżyć — dodał spiesznie Molvi. — Musimy tylko ustalić pewne fakty, aby się właściwie przygotować. Wielka szkoda, że pan nie uczestniczył.

— W czym miałbym uczestniczyć?

— We wczorajszym zebraniu rady.

— Jakiej znowu rady?

— Rady grupy numer siedem.

Powel o mało się nie zakrztusił. Zawsze powtarzał, że spośród kolonistów przybyłych na Lalonde połowa powinna była zostać w domu. Spółka musiała prowadzić na Ziemi niezwykle agresywną kampanię promocyjną.

— Co takiego chciałaby wiedzieć rada?

— No… Przede wszystkim, dokąd płyniemy.

— W górę rzeki. — Powel rozmyślnie przeciągał milczenie, aby jego rozmówca poczuł się zakłopotany. — Konkretnie do hrabstwa Schuster w dorzeczu Quallheimu. Choć jestem pewien, że jeśli wybraliście sobie jakiś inny zakątek, kapitan statku chętnie was tam zabierze.

Rai Molvi poczerwieniał.

Gerald przepchnął się do przodu, gdy cała gromada wychodziła spod trzeszczącego dachu sypialni. Powel skręcił w kierunku odległego o dwieście metrów okrągłego portu; Vorix dreptał za nim ochoczo. Przy drewnianych nabrzeżach w sztucznej lagunie cumowało kilka kołowców. Nad głowami fruwały jasnoczerwone, wszędobylskie gniazdółki. Całe to miejsce roztaczało wokół siebie nieodparty czar wielkiej przygody, który przyspieszał bicie serca.

— Jest coś, co powinniśmy wiedzieć o tych statkach kołowych? — zapytał.

— Raczej nie — odparł Powel. — Każdy z nich zabiera na pokład około stu pięćdziesięciu ludzi, na Quallheim wpłyniemy dopiero za dwa tygodnie. Posiłki macie wliczone w opłatę przewozową, a ja wygłoszę wam parę mów, żebyście choć trochę zrozumieli, czym jest życie w puszczy i jak tu się buduje domy. Niech każdy znajdzie sobie pryczę i cieszy się podróżą, bo druga taka już wam się nie zdarzy. Po dotarciu na miejsce rozpocznie się ciężka harówka.

Gerald kiwnął głową w podzięce i zawrócił do sypialni. Niechże inni naprzykrzają się nadzorcy nieistotnymi pytaniami, on każe się rodzinie spakować i bez zwłoki wsiądzie na statek. Długi rejs rzeczny z pewnością udobrucha Marie.

* * *

Konstrukcja „Swithlanda” mieściła się w granicach normy obowiązującej dla większych kołowców kursujących po Juliffe. Płytki, szeroki kadłub z drewna majopi miał dwadzieścia metrów szerokości i sześćdziesiąt od dzioba do rufy. Lustro wody znajdowało się zaledwie metr poniżej pokładu statku, przez co ktoś mógłby wziąć go za dobrze wyposażoną tratwę, gdyby nie masywna nadbudówka, która przypominała prostokątną szopę. To karykaturalne połączenie staroświeckiej i nowoczesnej technologii było kolejnym świadectwem tego, na jakim stadium rozwoju znajdowała się planeta. Dokładnie pośrodku długości kadłuba rozmieszczono dwa koła łopatkowe, jako że były łatwiejsze w produkcji i utrzymaniu niż bardziej wydajne śruby. Musiały też wystarczyć zwykłe silniki elektryczne, ponieważ urządzenia przemysłowe do ich wytwarzania kosztowały mniej niż maszyny produkujące części do turbiny czy wytwornic pary. Silniki elektryczne wymagały jednak źródła zasilania, które im zapewniały importowane z Oshanko kotły parowe na paliwo stałe. Mimo kosztów importu zamierzano je sprowadzać, póki niewielka liczba kołowców nie zapewniała opłacalności fabrykom produkującym turbiny i wytwornice pary. Wiadomo było, że kiedy wzrośnie ich liczba, wszechwładne kalkulacje ekonomiczne zapewne także się — odmienia. Kołowce odejdą do lamusa, wyparte przez jakiś inny, równie dziwaczny środek transportu. W ten sposób dokonywał się postęp na Lalonde.

Sam „Swithland” miał tylko siedemnaście lat i jeszcze przez pięćdziesiąt czy sześćdziesiąt mógł z powodzeniem pływać. Jego kapitan, Rosemary Lambourne, zaciągnęła kredyt w spółce, który spłacać miały zacząć jej wnuki. Chętnie skorzystała z tak wyśmienitej okazji. Siedemnaście lat wożenia nieszczęsnych osadników w górę rzeki, gdzie pryskały wszelkie marzenia, przekonało ją, że postąpiła właściwie. Kontrakt na przewóz kolonistów, który zawarła z Biurem Transportu, przynosił niemały dochód, zagwarantowany na dwadzieścia następnych lat, nadto wszystko, co zwoziła w dół rzeki na rozrastający się rynek handlowy w Durnngham, dawało wymierne zyski w twardej walucie.

Pokochała życie na rzece, wyrzucając z pamięci wspomnienia ze swej egzystencji na Ziemi, gdzie pracowała w rządowym biurze konstrukcyjnym nad ulepszaniem wagonów kolejki wakacyjnej.

Już dawno się odcięła od tamtych czasów.

Kwadrans przed planowanym wypłynięciem Rosemary stała na otwartym mostku, zajmującym przednią ćwiartkę górnego pokładu nadbudówki. Dołączył do niej Powel Manani, wprowadziwszy po trapie wierzchowca, który stał teraz spętany na pokładzie rufowym; oboje patrzyli, jak koloniści ładują się na „Swithlanda”

Dzieci i dorośli rozchodzili się powoli po statku. Dzieci zbierały się głównie wokół konia, dotykając go delikatnie i głaszcząc. Na ciemne deski pokładu rzucano bezładnie chlebaki i większe toboły. Odgłosy kilku burzliwych sprzeczek dolatywały aż na mostek kapitański. Nikt nie pomyślał, żeby liczyć ludzi wchodzących na statek. Aby nie przeciążyć kołowca, spóźnialscy musieli, chcąc nie chcąc, poszukać sobie miejsca na pozostałych jednostkach.

— Twoi zesłańcy chodzą jak w zegarku — pochwaliła nadzorcę. — Nie pamiętam, żeby kiedykolwiek załadowano sprzęt osadników tak profesjonalnie. Uporali się z tym już godzinę temu.