Выбрать главу

Dyrektor portu powinien przejąć ich pod swoją komendę i przyuczyć na tragarzy.

— Hm… — mruknął Powel. Vonx, który leżał nieco z tyłu, zawarczał niespokojnie.

Rosemary uśmiechnęła się szeroko. Czasami nie wiedziała, kto jest z kim połączony afinicznie.

— Coś nie tak? — zagadnęła.

— Ktoś, jeśli chodzi o ścisłość. Wybrali sobie przywódcę. Będzie sprawiał kłopoty, Rosemary. Jestem o tym przekonany.

— Już ty umiesz wymusić posłuch. Przecież nadzorowałeś pięć osad i wszystkie wyszły na prostą. Jeśli tobie się nie uda, to komu?

— Dzięki. Sama masz tu na statku piękny porządeczek.

— Tym razem miej oczy szeroko otwarte, Powel. Ostatnio w hrabstwie Schuster zaginęli ludzie. Mówi się, że gubernator nie jest zachwycony.

— No, no.

— Komisarz płynie „Hycellem” w górę rzeki. Rozejrzy się w terenie.

— Ciekawe, czy wyznaczyli nagrodę za ich odnalezienie. Gubernator nie lubi, jak osadnicy wyściubiają nosy poza swoje osady, to daje zły przykład innym. Co by było, gdyby wszyscy wrócili, aby zamieszkać w Durnngham?

— Z tego, co słyszałam, nie chcą ich znaleźć, ale dowiedzieć się, jaki los ich spotkał.

— Co ty powiesz.

— Oni po prostu zniknęli. Żadnych śladów walki. Porzucili sprzęt i zwierzęta.

— Cóż, w takim razie będę miał się na baczności. — Z pakunku pod nogami wyciągnął kapelusz o szerokim rondzie, żółto — zielony i bardzo poplamiony. — Będziemy spać na jednej koi podczas rejsu, Różyczko?

— Mowy nie ma. — Przechyliła się nad barierką, aby wypatrzyć na pokładzie dziobowym czwórkę swoich dzieci, które wraz z palaczami tworzyły całą załogę jej statku. — Wystarałam się o świeżutkiego zesłańca, jest moim drugim palaczem. Barry MacArple, dziewiętnaście lat, naprawdę utalentowany mechanik, od którejkolwiek strony spojrzeć. Myślę, że to będzie wstrząs dla mojego najstarszego syna. Choć sam nie przestaje podrywać córek kolonistów.

— Trudno.

Vorix zaskowyczał smętnie i opuścił łeb na przednie łapy.

— Kiedy wrócisz do Schuster? — spytał Powel.

— Za dwa, góra trzy miesiące. Po tobie zabieram grupę do hrabstwa Colane nad dopływem Dibowa. Potem zjawię się znowu na twoim terenie. Chciałbyś, żebym cię odwiedziła?

Wetknął kapelusz na głowę, przeglądając w myślach harmonogramy.

— Nie, to za wcześnie. Trzeba zaczekać, aż pokończy im się sprzęt. Powiedzmy… dziewięć lub dziesięć miesięcy. Niech zaczną cierpieć niedostatek, wtedy wyciśniemy z nich pięćdziesiąt fuzjodolarów za głupią kostkę mydła.

— A więc umowa stoi.

Uścisnęli sobie dłonie i odwrócili się, żeby popatrzeć na skłóconych kolonistów.

* * *

„Swithland” odcumował mniej więcej o czasie. Karl, najstarszy syn Rosemary, krzepki piętnastolatek, biegał wzdłuż pokładu, wykrzykując rozkazy osadnikom, którzy pomagali przy linach. Pasażerowie wydali zgodny okrzyk radości, kiedy łopatki kół zaczęły się obracać i statek nareszcie odbił od nabrzeża.

Rosemary stała sama na mostku. Basen portowy nie był zbyt rozległy, a „Swithland” zatracił zwrotność, wyładowany drewnem opałowym, kolonistami, ich bagażem oraz prowiantem, który miał im wystarczyć na trzy tygodnie podróży. Prowadziła statek najpierw wzdłuż nabrzeża, potem odbiła na środek sztucznej laguny.

W palenisku głośno huczał ogień i z dwóch bliźniaczych kominów wylatywały kłęby szarobłękitnego dymu. Karl stanął na dziobie i uniósł kciuk, śmiejąc się w jej stronę. Pewnie złamie w życiu niejedno niewieście serce, pomyślała z dumą.

Na niebie, wyjątkowo, nie było widać żadnej chmury deszczowej, a przedni detektor mas pokazywał, że kanał jest pusty. Rosemary dała pojedynczy sygnał syreną i przesunęła do przodu oba lewarki sterujące prędkością kół łopatkowych. Po chwili wyszła z portu, wpływając w nurt swej ukochanej, nieujarzmionej rzeki, która wiła się hen, w nieznane. Czyż życie mogło być piękniejsze?

Przez pierwsze sto kilometrów koloniści z grupy numer 7 musieli podzielać jej zdanie, „Swithland” przemierzał bowiem teraz najwcześniej zasiedlone tereny Amariska (nie licząc samego Durringham), gdzie już przed ćwierćwieczem zamieszkali ludzie. Wyrąbane zostały wielkie połacie puszczy, ustępując miejsca polom uprawnym, sadom i pastwiskom. Stłoczeni przy relingu osadnicy podziwiali stada zwierząt pasące się luzem na rozległych wygonach, sady i plantacje pełne zbieraczy odstawiających na sterty wiklinowe kosze z owocami i orzechami. W tej idyllicznej krainie wzdłuż południowego brzegu Juliffe biegł łańcuch wiosek; solidne, jaskrawo pomalowane domy z drewna stały pośrodku zadbanych ogrodów, bogatych w kwiaty i rzędy wysokich, zielonych drzew, których liście rzucały miły cień. Dróżki między pniami porastała gęsta, krótko przystrzyżona trawa, lśniąca szmaragdowo w promieniach słońca. Tutaj, gdzie ludzie mogli w dowolnym miejscu zakładać domostwa, ożywiony ruch pieszy czy kołowy nie niszczył ziemi, nie zamieniał jej w tego rodzaju odpychające błoto, jakie zalegało na drogach w Durringham. Konie ciągnęły wozy z sianem lub jęczmieniem. Wiatraki tworzyły rzędy wież na tle nieba, stały wiaterek obracał leniwie ich skrzydłami. Nad lekko wzburzone, żółtopomarańczowe wody Juliffe wysuwały się daleko długie pomosty cumownicze — dwa lub trzy takie przypadały na każdą wioskę. Małe barki kołowe przybywały po plony z gospodarstw i zatrzymywały się przy pomostach. Na ich końcach siadywały dzieci, maczając w rzece patyki i sznurki, czasem machając rękami na widok nieskończonej procesji rozpędzonych statków. Rankiem łódki żaglowe rybaków wyruszały na połów i „Swithland” przesuwał się statecznie środkiem flotylli trójkątnych, płóciennych żagli łopoczących w porywach rześkiej bryzy.

A wieczorem, kiedy niebo nad zachodnim widnokręgiem zalewały pomarańczowe blaski i pojawiały się pierwsze gwiazdy, wśród zieleni ogródków ludzie rozpalali ogniska. Tej pierwszej nocy, gdy tak lśniły ognie, oparty o reling Gerald Skibbow przeżywał chwile niewysłowionej tęsknoty. Na czarnej wodzie kładły się od ognisk długie czerwone smugi, z dala dolatywały strzępy piosenek mieszkańców, którzy zbierali się przed wspólnym posiłkiem.

— Nigdy nie myślałem, że może tu być jak w raju — rzekł do Loren.

Uśmiechnęła się, gdy otoczył ją ramieniem.

— Przepiękna okolica. Jakbyśmy wpłynęli do baśniowej krainy.

— I my możemy wieść podobne życie. Czeka na nas gdzieś tam w górze rzeki. Za dziesięć lat będziemy tańczyć wokół ogniska i patrzeć na przepływające łodzie.

— A nowi osadnicy będą nam się przyglądać i marzyć!

— Wybudujemy sobie dom, istny pałac z drewna. Tak, tak, Loren. Miniaturowy pałacyk, którego pozazdrości nam nawet król Kulu. A ty będziesz pielęgnować ogródek z kwiatami i warzywami. Ja będę wtedy zwiedzał sady lub pilnował stad. W sąsiedztwie zamieszkają Paula i Marie, wprost trudno będzie się opędzić od wnuków.

Loren przytuliła się mocniej do męża, a on uniósł głowę i z piersi wyrwał mu się okrzyk uniesienia:

— Boże, jak to się stało, że zmarnowaliśmy tyle lat na Ziemi?

Tu jest nasze miejsce, Loren, nas wszystkich. Powinniśmy zrezygnować z arkologii i statków kosmicznych i żyć jak Pan Bóg przykazał. Naprawdę powinniśmy.

Ruth i Jay stały razem przy relingu rufowym. Patrzyły, jak słońce ginie za horyzontem, okrywając szeroką rzekę na jedną krótką, magiczną minutę aurą purpurowozłotego światła.