— Słuchaj, mamo, śpiewają — odezwała się Jay. Twarz miała spokojną, wręcz pogodną. Okropny widok trupa dawno już uleciał z jej pamięci; przebywając przy uwiązanym do słupka beżowym koniku, cała promieniowała zadowoleniem. Wielkie, czarne oczy były tak śliczne i kochane, a łaskoczące dotknięcie wilgotnego nosa, kiedy dawała zwierzęciu cukierka, wprawiło ją w zachwyt.
Nie mogła uwierzyć, że coś tak dużego może być zarazem takie delikatne. Pan Manani pozwolił jej co rano oprowadzać konia po pokładzie, obiecał też, że pokaże, jak go pielęgnować. Jay czuła się na statku niczym w siódmym niebie. — O czym śpiewają?
— To mi wygląda na jakiś hymn pochwalny — odparła Ruth.
Po raz pierwszy, odkąd wylądowali na tej planecie, zaczynała czuć, że dokonała właściwego wyboru. Bądź co bądź, wioski wyglądały bardzo malowniczo i dostatnio. Ale sam fakt, że odniesienie sukcesu było tu możliwe, jeszcze nie przesądzał sprawy.
Im dalej od stolicy, tym trudniejsze początki, jednakże wszystko dało się przezwyciężyć. — I wcale im się nie dziwię.
Wiatr ucichł i płomienie ognisk strzelały prosto w rozgwieżdżone niebo, lecz aromat jedzenia niósł się ponad wodą do „Swithlanda” i jego dwóch siostrzanych jednostek. Zapach świeżo wypieczonego chleba i gęstych, korzennych sosów wyczyniał diabelskie harce z żołądkiem Quinna. Zesłańcom dano zimne mięso i owoce podobne z wyglądu do pomarańczy, mające jednak purpurową skórkę i lekko słonawy smak. Koloniści dostali za to gorący posiłek. Łajdaki. Ale pozostali zesłańcy zaczynali okazywać mu posłuszeństwo, a to już coś znaczyło. Siedział na pokładzie obok nadbudówki i patrzył w kierunku północnym, żeby nie widzieć tych wszystkich pieprzonych średniowiecznych ruder, przy których koloniści tak lubili harować. Na północy panowały ciemności i to mu odpowiadało. Ciemność potrafiła przybrać wiele form, w sferze psychicznej i fizycznej, a w końcu to jej przypadało zwycięstwo. Dowiedział się o tym w sekcie: ciemność to siła, a ci, co zawierzają jej swój los, zawsze triumfują.
Wargi Quinna poruszały się bezdźwięcznie.
— Po ciemności nadejdzie Pan Światła. Nagrodzi tych, co idą jego ścieżką do otchłani Nocy. Albowiem ci żyją w zgodzie z samymi sobą i z naturą człowieka, mianowicie z bestią. Zasiądą po jego prawicy i strącą w przepaść wszystkich, co pławią się w zakłamaniu i szukają opieki jego brata.
Czyjaś dłoń dotknęła ramienia Quinna. Uśmiechał się do niego tłusty księżulek.
— Za kilka minut odprawiam mszę na pokładzie rufowym.
Poprosimy o błogosławieństwo dla naszej wyprawy. Będzie nam miło, jeśli się przyłączysz.
— Nie, ojcze, dziękuję — odparł Quinn beznamiętnie.
Horst obdarzył go smutnym uśmiechem.
— Rozumiem. Ale pamiętaj, że drzwi Pana zawsze stoją przed tobą otworem. — Ruszył dalej w stronę rufy.
— Twojego pana — szepnął Quinn, gdy ksiądz się odwrócił.
— Nie mojego.
Jackson Gael dostrzegł dziewczynę, którą spotkali w knajpie Donovana. Opierała się o reling lewej burty tuż za kołem łopatkowym, wspierając brodę na rękach. Miała na sobie pomiętą granatową koszulkę wpuszczoną w czarne szorty, na gołe stopy włożyła białe tenisówki. Zrazu sądził, że spogląda na rzekę, po chwili jednak zauważył dopięty do paska przenośny odtwarzacz nagrań mood fantasy i srebrzyste okulary od kompletu. Wystukiwała piętą rytm o deski pokładu.
Strząsnął z ramion bluzę szarego kombinezonu i obwiązał rękawy wokół talii, żeby nie zobaczyła szkarłatnych liter skazańca.
Nie doznał prawie żadnej ochłody, gdy wilgotne powietrze owiało mu skórę. Czyżby na tej planecie nie było ani jednej molekuły chłodnego powietrza?
Poklepał ją po ramieniu.
— Cześć.
Po jej twarzy przemknął wyraz rozdrażnienia. Ślepe lustrzane tęczówki obróciły się w jego stronę, gdy dziewczyna przebierała palcami przy regulatorach odtwarzacza. Srebrzysta powłoczka zniknęła, ukazując pod spodem ciemne, wyraziste oczy.
— Tak?
— Jakaś lokalna stacja?
— Tutaj? Chyba żartujesz. Płyniemy łajbą, bo na tej planecie jeszcze nie wynaleźli koła.
Jackson parsknął śmiechem — Racja. Co miałaś na wizji?
— „Life Kinetic”, ostatni album Jezzibelli.
— Hej, Jezzibella jest super.
— Jasne, że tak. — Na chwilę się wypogodziła. — Robi z facetów galaretę. Pokazuje kobietom, do czego mogłyby dojść, gdyby tylko chciały. Sama zapracowała na swój sukces.
— Raz ją widziałem na żywo.
— Boże, naprawdę? Kiedy?
— Rok temu dawała koncert w mojej arkologii. Pięć nocy z rzędu, stadion pękał w szwach.
— I jak?
— Fantastycznie. — Rozłożył ramiona z ożywieniem. — Te podwórkowe kapele, co grają mood fantasy, nawet się do niej nie umywają. To był prawie czysty seks, a ona przez te wszystkie godziny trzymała równe tempo. Cale ciało ci plonie, tańczysz jak w transie. Podejrzewali, że jej kolumny głośnikowe emitują nielegalne kody pobudzania zmysłowego. Ale kto by się tym przejmował? Na pewno by ci się spodobało.
Marie ponownie zmarkotniała.
— Teraz to mogę sobie tylko pomarzyć, nie? Cholerna, prymitywna planeta!
— A co, nie chciałaś tu przylatywać?
— Nie.
Zdziwiła go jej gniewna, impulsywna odpowiedź. Osadnicy wydawali mu się dotąd stadem baranów, z których każdy jeden dał się omamić wątpliwym urokom wieśniaczego życia, jakie kwitło wzdłuż brzegu rzeki. Nie przyszło mu do głowy, że nie są zjednoczeni we wspólnym celu. W osobie Marie mógł znaleźć cennego sprzymierzeńca.
Wtem dostrzegł syna kapitana, Karla, który schodził po schodkach z nadbudówki. Chłopak ubrany był w białe płócienne szorty i lekkie buty na gumowej podeszwie. „Swithlandem” akurat zdrowo kołysało, lecz Karl zachowywał idealną równowagę ciała, przewidywał najdrobniejszy przechył statku.
— A, tutaj jesteś — zwrócił się do Marie. — Wszędzie cię szukałem. Myślałem, że uczestniczysz we mszy odprawianej przez księdza.
— Nie będę pomagać w błogosławieniu tej podróży — odparła żartobliwie.
Karl skwitował te słowa promiennym uśmiechem, błyskając zębami w gęstniejącym mroku. Był o głowę niższy od Jacksona, a nawet o kilka centymetrów od Marie, lecz jego umięśniony tors nadawał się na ilustrację do artykułu medycznego. Jego rodzina musiała dokonać w przeszłości wielu genetycznych modyfikacji, ponieważ zbudowany był aż nazbyt idealnie. Jackson patrzył z rosnącym zdumieniem, jak Karl wyciąga rękę do dziewczyny.
— Chcesz już iść? — zapytał niedwuznacznie chłopak. — Moja kajuta jest z przodu, zaraz pod mostkiem.
Marie podała mu dłoń.
— Jasne.
Karl mrugnął kpiąco do Jacksona, nim poprowadził Marie wzdłuż pokładu. Zanim oboje zniknęli w czeluściach nadbudówki, Jacksonowi wydało się, że słyszy chichot dziewczyny. Nie mógł się temu nadziwić. Wolała Karla? Ten chłopiec był pięć lat młodszy od niego! Zacisnął pięści ze złości. Chodziło o to, że jest zesłańcem, wiedział to na pewno. Wredna suka!
Kabina Karla była całkowicie zabudowanym pomieszczeniem nad dziobem statku, gdzie na pewno mieszkał nastolatek. Na stole leżały bloki procesorowe, kilka mikronarzędzi i na wpół rozkręcony moduł elektroniczny, wymontowany z któregoś urządzenia na mostku. Na ścianach wisiały hologramy przedstawiające widoki gwiazd i planet. Po podłodze walały się buty, ręczniki i ubrania.
Było tu chyba z dziesięć razy więcej miejsca niż w maleńkiej kajutce, do której wtłoczono rodzinę Skibbowa i Kavy.