Drzwi zatrzasnęły się za plecami Marie, tłumiąc odgłosy mszy dobiegające z pokładu rufowego. Karl natychmiast strząsnął z nóg buty i odczepił szerokie łóżko złożone płasko do ściany.
On ma tylko piętnaście lat, pomyślała Marie, ale też cudowne ciało, no i ten uśmiech… Boże, nie powinnam była dać się tu zaciągnąć, nie mówiąc już o tym, żeby iść z nim do łóżka. Ale takie myśli tylko ją rozgrzewały.
Zebrani na mszy zaczęli śpiewać hymn pochwalny, łącząc z powolną melodią pełne entuzjazmu głosy. Pomyślała o ojcu i jego skruszonej minie tego ranka, kiedy tłumaczył, że podróż rzeką na pewno jej unaoczni, ile prawdziwego zadowolenia daje spokojniejsza strona życia i uczciwa praca. Proszę, kochanie, spróbuj zrozumieć, że Lalonde to teraz nasza przyszłość, i do tego piękna przyszłość.
Marie rozpięła bluzeczkę, a potem zaczęła ściągać szorty. Karl pożerał ją lubieżnym spojrzeniem.
Czwartego dnia podróży wygląd nadrzecznych osad uległ niejakiej odmianie. „Swithland” zostawił wreszcie za sobą Bagno Hultaina i wsie zaczęły się pojawiać również na dalszym, północnym brzegu Juliffe. Zaginęła gdzieś jednak elegancja mijanych wcześniej domostw, zauważało się mniej zwierząt i pól uprawnych. Karczowiska nie sięgały aż tak daleko w głąb puszczy, a drzewa rosnące blisko chat budziły teraz o wiele większy respekt.
Dotarli do rozwidlenia rzeki, lecz „Swithland” trzymał się głównego nurtu. Stopniowo malał ruch na Juliffe. Mieszkańcy tutejszych wiosek mieli dosyć kłopotów z poskramianiem dżungli, żeby jeszcze zajmować się budową łodzi żaglowych. W dół rzeki przepływały z terkotem wielkie barki, wypełnione przeważnie drewnem majopi, które nowi osiedleńcy wycinali i sprzedawali stoczniom w mieście. Jednakże pod koniec pierwszego tygodnia rejsu nawet te barki przestały się pojawiać. Przewóz drewna do stolicy z tak odległych zakątków był po prostu nieopłacalny.
Rzeka rozgałęziała się teraz co godzina, zwężona do zaledwie dwóch kilometrów, tocząc rwące, niemal czyste wody. Zdarzało się, że płynęli pięć lub sześć godzin i nie widzieli ani jednej wioski.
Horst czuł, że ludzie na pokładzie popadają w coraz większe przygnębienie. Modlił się, aby po dotarciu na miejsce otrząsnęli się z apatii. Bezczynnym rękom diabeł znajduje zajęcie, co tutaj mogło znaleźć swoje straszne potwierdzenie. Gdy zakrzątną się przy budowie domów i karczowaniu ziemi, nie będą mieli czasu na próżne rozmyślania. Drugi tydzień wydawał się wszakże ciągnąć w nieskończoność, tym bardziej że codzienne deszcze powróciły z nową zaciętością. Ludzie zaczynali zadawać sobie pytanie, dlaczego kazano im się osiedlić tak daleko od miasta.
Na obu brzegach panowała niepodzielnie dżungla, zdawała się wręcz dusić rzekę w swoich kleszczach. Drzewa i podszycie tworzyły zwartą masę, nieprzebytą barykadę splątanej roślinności nad samą tonią Juliffe. Dwupłatek, czepna słodkowodna roślina, dawał im się mocno we znaki. Od jednego do drugiego brzegu długie, brązowe liście płożyły się jak wstęgi tuż pod powierzchnią wody.
Rosemary z łatwością omijała największe kępy, lecz liście i tak utykały w łopatkach. „Swithland” raz po raz przystawał, żeby Karl i jego młodsza siostra mogli porozcinać twarde, śliskie dwupłatki za pomocą żółtych ostrzy noży rozszczepieniowych.
Trzynastego dnia po opuszczeniu Durringham pożegnali Juliffe, wpływając na wody Quallheimu. Rzeka w tym miejscu liczyła trzysta metrów szerokości i płynęła wartkim nurtem; na obu brzegach wznosiły się na podobieństwo palisady trzydziestometrowe, porośnięte pnączami drzewa. Na południu majaczyły mgliście purpurowe i szare wierzchołki odległego łańcucha gór. Koloniści z niedowierzaniem patrzyli na skrzące się w słońcu śnieżne czapy; lód wydawał się należeć do jakiejś obcej planety, na pewno nie do Lalonde.
Wczesnym rankiem czternastego dnia podróży, po raz pierwszy od trzydziestu sześciu godzin, oczom pasażerów sunącego wolno statku ukazała się wioska. Zabudowania stały na półkolistej polanie, która wgryzała się blisko kilometr w głąb dżungli. Gdziekolwiek spojrzeć, wszędzie leżały powalone drzewa. Wąskie smugi dymu ulatywały z nielicznych jam z paleniskami. Szopy nieudolnie parodiowały domostwa spotykane w wioskach w dole rzeki — prowizoryczne szkielety, których ściany i dachy wykonano z powiązanych płatów liści palmowych. Samotny pomost wyglądał nader zdradziecko, a cumowały do niego trzy liche dłubanki.
Strumyczek spływający do rzeki środkiem polany pełnił rolę kanału ściekowego. Uwiązane do palików kozy skubały krótką trawę, wychudzone kurczęta grzebały łapkami w błocie i trocinach.
Mieszkańcy stawali apatycznie i odprowadzali przepływającego „Swithlanda” tępym, przygasłym wzrokiem. Większość z nich nosiła jedynie szorty i buty. Skóra mieszkańców była ciemnobrązowa — czy to ze słońca czy z brudu, trudno było ocenić. Nawet wszechobecne szczebioty leśnych stworzeń zdawały się tutaj wyciszone.
— Miasteczko Schuster wita — rzekła Rosemary ze szczyptą szyderstwa. Stała na mostku, popatrując często na przedni detektor mas, zawsze na baczności przed dwupłatkiem i zanurzonymi kłodami.
Powel Manani wraz z członkami rady grupy nr 7 schronił się za nią do zbawczego cienia.
— Co to ma być? — zapytał Rai Molvi, wstrząśnięty.
— Stolica hrabstwa, cóż by innego? — odparł Powel. — Ci już rok tutaj siedzą.
— Nie martwcie się — powiedziała Rosemary. — Ziemia, którą wam przydzielono, znajduje się jeszcze dwanaście kilometrów w górę rzeki. Nie będziecie musieli spotykać się często z tymi tutaj. Za co powinniście być wdzięczni, jeśli chcecie wiedzieć.
Widziałam już nieraz podobne społeczności, zarażają sąsiadów.
Lepiej już, że zaczniecie wszystko od zera.
Rai Molvi skinął tylko głową, bojąc się drążyć temat.
Trzy kołowce płynęły ospale, zostawiając w tyle nędzne miasteczko i jego odrętwiałych mieszkańców. Gdy łódź pokonywała zakole rzeki, koloniści zebrani na pokładzie rufowym „Swithlanda” w milczeniu i zadumie patrzyli na znikające chaty.
Horst uczynił znak krzyża, mrucząc słowa litanii. Może jednak stosowniej byłoby zacząć od rekwiem? — pomyślał.
Jay Hilton zwróciła się do matki:
— My też musimy tak żyć, mamusiu?
— Nie — odpowiedziała zdecydowanie. — Nigdy.
Po dwóch godzinach, kiedy koryto rzeki zwęziło się do dwustu pięćdziesięciu metrów, Rosemary dostrzegła, że cyfry bloku inercjalnego naprowadzania pokrywają się ze współrzędnymi podanymi jej przez Biuro Alokacji Gruntów. Gdy „Swithland” posuwał się żółwim tempem, Karl stał na dziobie, kierując bystry wzrok na nieprzejrzaną ścianę zielonej roślinności południowego brzegu.
Dżungla parowała po niedawnym deszczu, białe kosmyki unosiły się z koron drzew, a potem dalej, spiralami, w rozpalone lazurowe niebo. Z gałęzi na gałąź przeskakiwały kolorowe ptaszki, ćwierkając wrzaskliwie.
Chłopak podskoczył nagle i pomachał w stronę matki. Wskazał na brzeg. Rosemary dostrzegła zmatowiały, srebrny słup z sześciokątnym znakiem na górze. Wbity w ziemię, sięgał pięć metrów nad poziom wody. Pnącza o dużych purpurowych kwiatach oplotły go już do połowy.
Zatrąbiła triumfalnie w syrenę.
— Koniec trasy — wyśpiewała. — Oto Aberdale. Ostatni przystanek.
— W porządku — rzekł Powel, unosząc ręce, aby zaprowadzić spokój. Stał na beczce, zwracając się do kolonistów zbitych w gromadę na przednim pokładzie. — Widzieliście, do czego można dojść przy odrobinie determinacji i ciężkiej pracy, widzieliście także, jak łatwo jest ponieść porażkę. Którą drogą pójdziecie, zależeć będzie wyłącznie od was. Jestem tu po to, żeby pomagać wam przez osiemnaście miesięcy. W tym czasie zdecyduje się wasza przyszłość. Albo się pniecie, albo gnijecie. Chcę teraz usłyszeć: zrobicie tu porządek?