Odpowiedziały mu gardłowe, entuzjastyczne okrzyki.
— Doskonale — podjął. — Nasze pierwsze zadanie to budowa nabrzeża, żeby „Swithland” i pozostałe dwie łodzie mogły zacumować. Dzięki temu rozładujemy odpowiednio wasz sprzęt, nic się nie zamoczy. Wiedzcie o tym, że nabrzeże to najważniejsza część każdej wioski nad rzeką. Informuje gościa, jaką społeczność chcecie tutaj stworzyć. Zauważyliście chyba, że nasza zacna pani kapitan nie zamierzała zatrzymywać się w Schuster. Nic dziwnego, prawda? Dobre nabrzeże to takie, przy którym wszystkie łodzie chcą cumować, nawet w tych stronach. To jakby oświadczenie, że pragniecie wziąć udział w tym, co ta planeta ma do zaoferowania. Że chcecie handlować i się bogacić. Że drzemią tu możliwości dla zaradnych kapitanów. Ono połączy was z cywilizacją.
A więc byłoby chyba dobrze zacząć tak, jak mamy zamiar ciągnąć, to znaczy zbudować solidne, przyzwoite nabrzeże, które przetrwa wasze wnuki. Takie jest moje zdanie. Zgadzacie się ze mną?
— Tak! Tak! — rozległ się ogłuszający ryk.
Powel klasnął w dłonie i zeskoczył z beczki.
— Quinn! — Skinął na młodzieńca, który wraz z grupą spokojnych zesłańców nie wychylał się z cienia nadbudówki.
Quinn podbiegł do nadzorcy.
— Tak, sir?
Uprzejmy ton nie zwiódł Powela nawet na sekundę.
— Silniki pracują, aby nie zniósł nas prąd rzeki. Zużywają energię, więc musimy uwiązać „Swithlanda”, jeżeli chcemy, żeby został tu trochę dłużej. Masz pociągnąć linę do brzegu i umocować ją do dużego drzewa, które nie złamie się pod naporem. Dasz sobie radę?
Quinn przeniósł spojrzenie na ciemnozielone kłębowisko roślinności, potem znów popatrzył na nadzorcę.
— Jak mam się tam dostać?
— Popłyniesz, chłopcze! I tylko mi nie wmawiaj, że nie umiesz pływać. To tylko trzydzieści pięć metrów.
Zbliżył się do nich Karl, rozwijając linę.
— Gdy ją przymocujesz, ściągniemy „Swithlanda” na mieliznę i wtedy pomyślimy, jak go bezpieczniej zacumować — rzekł młodzieniec. — Stamtąd każdy może już dostać się do brzegu.
— Wspaniale — mruknął Quinn z przekąsem. Zdjął buty i zaczął zwlekać z siebie kombinezon. Vorix węszył głośno wokół jego obuwia.
Już w samych szortach, Quinn usiadł na pokładzie, żeby włożyć z powrotem buty.
— Czy mógłbym zabrać z sobą Vorixa? — zapytał.
Pies obejrzał się, wywieszając długi jęzor z boku wielkiej paszczęki.
— A na jaką cholerę on ci jest potrzebny? — zdziwił się Powel.
Quinn wskazał na dżunglę rozbrzmiewającą chórem zwierzęcych odgłosów.
— Żeby w razie czego zajął się dzikim sejasem.
— Przestań marudzić, Quinn, i właź do wody. W tej okolicy nie ma dzikich sejasów. — Powel patrzył, jak młodzieniec przechyla się nad burtą i zeskakuje do wody. Jackson Gael leżał plackiem na pokładzie, aby podać mu linę. Ciągnąc jej koniec, Quinn popłynął na boku w stronę brzegu, odpychając się potężnymi uderzeniami ramienia.
— W tej okolicy krokolwy wygryzły wszystkie sejasy! — krzyknął za nim Powel, po czym z rubasznym śmiechem ruszył na rufę, aby zebrać brygadę do budowy nabrzeża.
8
Tranquillity: polipowy cylinder z półkulistymi czapami biegunowymi i powłoką koloru wypalonej, nieszkliwionej gliny, mający sześćdziesiąt pięć kilometrów długości i siedemnaście średnicy, największy ze wszystkich technobiotycznych habitatów zawiązanych w Konfederacji. Z wyglądu posępny i nieciekawy, a ponadto słabo widoczny z daleka; nawet to mizerne światło, jakie docierało tu z odległej o miliard siedemset milionów kilometrów gwiazdy typu widmowego F3, wydawało się — okazując dziwną niechęć — omijać raczej zaokrągloną powłokę, niż padać na jej powierzchnię. Było to jedyne ludzkie osiedle w tym układzie gwiezdnym, krążące siedem tysięcy kilometrów nad Pierścieniem Ruin.
Za całe towarzystwo miało jedynie potrzaskane szczątki owych bardzo dalekich ksenobiotycznych kuzynów człowieka, które nieustannie przypominały, że mimo swych rozmiarów i potęgi w każdej chwili spotkać je mogła zagłada. Osiedle samotne, izolowane i politycznie bezsilne — któż chciałby żyć na tym odludziu?
A jednak…
Statki gwiezdne i kosmoloty zbieraczy artefaktów dostrzegały na swej trajektorii zbliżania ziarnistą mgiełkę światła zawieszoną wokół czapy biegunowej skierowanej ku galaktycznej północy.
W jej pobliżu unosił się rój stacji przemysłowych. Należące do jednego z największych towarzystw astroinżynieryjnych w Konfederacji, działały stale na pełnych obrotach, świadcząc usługi chmarom odlatujących i przylatujących statków. Holowniki, tankowce, jednostki pasażerskie i wielofunkcyjne pojazdy serwisowe krążyły od stacji do stacji, a silniki termojądrowe rozświetlały przestrzeń błękitnymi smugami rozgrzanych jonów.
Trzykilometrowe ramię łączyło północną czapę Tranquillity z nieobrotowym kosmodromem — stalowym szkieletem w kształcie dysku o średnicy czterech i pół kilometra. Gmatwanina porozrzucanych z pozoru bezładnie urządzeń pomocniczych, cystern i przedziałów dokowych przypominała gigantyczną metalową pajęczynę, w którą zaplątały się setki fantastycznych, cybernetycznych owadów. Ruch panował tu nie mniej ożywiony niż w jakimkolwiek habitacie edenistów — statki adamistów napełniały i opróżniały ładownie, uzupełniały paliwo, okrętowały pasażerów.
Poza wyblakłym srebrzystobiałym dyskiem z czapy biegunowej sterczały dumnie trzy okrągłe półki — przystanie dla technobiotycznych statków, które lądowały i odlatywały z niedościgłą, pełną wdzięku zręcznością. Różnorodność ich kształtów fascynowała cały kosmodrom i większość mieszkańców habitatu; apartamenty z widokiem na półki cieszyły się dużą popularnością nie tylko wśród młodzieży. Mirczusko — tam czarne jastrzębie dobierały się w pary, tam umierały i dorastały. Dzięki temu jedna z ich nielicznych legalnych baz macierzystych powstała właśnie w Tranquillity. Tutaj można było kupić jajo czarnego jastrzębia, płacąc pośrednikowi najmniej dwadzieścia milionów fuzjodolarów i powstrzymując się od jakichkolwiek pytań.
Dookoła obrzeża czapy biegunowej wyciągały się w przestrzeń setki kabli organicznych; nieustannie narażone na pyłowe otarcia i bombardowania większych okruchów, zostały na stałe podłączone do wyspecjalizowanych gruczołów, które uzupełniały codzienne ubytki. Rotacja habitatu sprawiała, że idealnie wyprostowane kable rozchodziły się promieniście wokół powłoki na podobieństwo ołowianoszarych szprych jakiegoś kosmicznego koła rowerowego. Gdy przenikały rozległą magnetosferę Mirczuska, wytwarzał się w nich prąd elektryczny o gigantycznym natężeniu, zaspokajający zapotrzebowanie wszystkich procesów biologicznych warstwy kariokinetycznej habitatu, osiowej tuby świetlnej i samych mieszkańców. Każdego roku Tranquillity pochłaniało tysiące ton minerałów z asteroid w celu regeneracji struktury polipowej i odświeżenia biosfery, lecz same reakcje chemiczne nie dostarczyłyby nawet ułamka tej energii, jakiej potrzebowała do przetrwania ludzka populacja.
Poniżej czapy i grzywy przewodów indukcyjnych, dokładnie w środku cylindra, było miasto, dom dla przeszło trzech milionów ludzi, pierścień drapaczy gwiazd owinięty wokół linii równikowej.
Pięćsetmetrowe wieże pięły się ku powłoce pociętej długimi, krętymi, przezroczystymi pasami, przez które wylewało się w przestrzeń jasnożółte światło. Widok z luksusowych apartamentów zapierał dech w piersiach; to pokazywało się wygwieżdżone niebo, to znów targany burzami gazowy olbrzym i jego małe imperium pierścieni i księżyców — pejzaże wieczne, lecz wciąż się zmieniające, w miarę jak obracał się cylinder, aby zapewnić ziemską wartość przyspieszenia grawitacyjnego u podstawy wieżowców.