Выбрать главу

Adamiści mogli tu cieszyć oczy panoramą, jaka należała się z urodzenia każdemu edeniście.

Nic więc dziwnego, że Tranąuilhty ze swoim liberalnym prawem bankowym, niskimi stawkami podatków dochodowych, szeroką ofertą czarnych jastrzębi do wynajęcia i bezstronną osobowością habitatu, która dzięki posiadaniu policyjnych uprawnień skutecznie przeciwdziałała przestępczości (co zapewniało spokój ducha tutejszym milionerom i miliarderom) — świetnie prosperowało, stając się jednym z najważniejszych autonomicznych ośrodków finansowo — handlowych w Konfederacji.

Nie projektowano jednak Tranquillity, by stało się rajem dla podatników, inne były jego początki; to przyszło później, wynikło z nieubłaganej konieczności. Habitat zawiązano w roku 2428 z rozkazu Michaela Saldany, wówczas jeszcze księcia Kulu, jako zmodyfikowaną wersję habitatów edenistów, rozszerzoną o wiele unikatowych właściwości, na które książę położył szczególny nacisk. Zamierzał uczynić z niego główny ośrodek badawczy, gdzie najwybitniejsi w królestwie specjaliści od gatunków ksenobiotycznych mogliby zgłębiać tajemnicę cywilizacji Laymilów i określić, jaki los spotkał ich rasę. Powyższe działania księcia ściągnęły na niego srogi gniew królewskiej rodziny.

Kulu wyrosło na chrześcijańskich korzeniach i słynęło z pobożności swych mieszkańców. Król Kulu był naczelnym strażnikiem wiary w królestwie. Technobiotyka wiązała się nieodłącznie z edenistami, dlatego adamiści (zwłaszcza przykładni chrześcijanie) całkowicie odrzucili tę szczególną dziedzinę wiedzy. Księciu Michaelowi prawdopodobnie uszłoby na sucho powołanie do istnienia Tranquillity: samowystarczalny technobiotyczny habitat stanowił rozsądne schronienie dla wyizolowanej grupy badaczy, a umiejętna propaganda zażegnałaby skandal. Życie rodów królewskich zawsze budziło kontrowersje, a te względnie nieszkodliwe wytwarzały jeszcze wokół nich aurę tajemniczości.

Do wyciszenia sprawy nigdy jednak nie doszło, albowiem dopiero po zawiązaniu habitatu książę Michael popełnił swą prawdziwą „zbrodnię” (w mniemaniu Kościoła i, co ważniejsze, Rady Królewskiej), każąc sobie wszczepić symbionty neuronowe, dzięki czemu połączył się więzią afiniczną z młodym habitatem.

Ostatni jego akt niesubordynacji, uznany przez zgromadzenie biskupów Kulu za herezję, miał miejsce w roku 2432 — roku śmierci króla Jamesa, jego ojca. Michael polecił wszczepić swojemu pierwszemu synowi, Maurice’owi, zmodyfikowany gen więzi afinicznej, aby i on mógł się porozumiewać z owym najnowszym i zarazem najniezwyklejszym poddanym królestwa.

Obaj zostali obłożeni klątwą… choć Maurice przebywał jeszcze w egzołonie jako trzymiesięczny embrion. Michael abdykował przed ceremonią koronacji, przekazując władzę bratu, księciu Lukasowi. Ojciec i syn zostali bez zbędnych ceremonii wygnani do Tranquillity, które przyznano im w wieczyste posiadanie.

Jeden z najambitniej szych programów badań istot ksenobiotycznych, jakie kiedykolwiek podjęto — próba odtworzenia całego gatunku, począwszy od chromosomów, a skończywszy na szczytowych zdobyczach cywilizacji — upadł dosłownie z dnia na dzień, kiedy skarbiec królewski odmówił funduszy i odwołano zespół badawczy.

Jeśli chodzi o Michaela, to z prawowitego władcy siedmiu najbogatszych układów gwiezdnych w Konfederacji stał się de facto właścicielem niedojrzałego jeszcze technobiotycznego habitatu.

Wcześniej dowodził flotą złożoną z siedmiuset okrętów wojennych, trzecią co do potęgi siłą militarną, teraz musiał się zadowolić pięcioma dość starymi, wycofanymi ze służby transportowcami.

Niegdyś pan życia i śmierci prawie dwóch miliardów lojalnych poddanych, teraz przyszło mu nadzorować gromadę siedemnastu tysięcy porzuconych, nieudolnych techników wraz z rodzinami, narzekających na swą beznadziejną sytuację. Dawniej główny zarządca skarbca, czuwający nad wynoszącym bilion funtów budżetem, obecnie zmuszony do napisania konstytucji z liberalnym prawem podatkowym, w nadziei przywabienia rekinów finansjery i życia z nadwyżek ich dochodów.

Z tejże przyczyny Michaelowi Saldanie nadano przydomek Lorda Ruin.

* * *

— Cena wywoławcza za ten wspaniały okaz wynosi trzysta tysięcy fuzjodolarów. Panie i panowie, macie przed sobą doprawdy niezwykły okaz. Nie dość na tym, że pozostało pięć nienaruszonych listków, to jeszcze nikt wcześniej nie widział takiej rośliny, nigdzie jej nie sklasyfikowano. — Znalezisko leżało na stole licytatora w szklanej bańce próżniowej. Ciemnoszara łodyga, z której wyrastało pięć wydłużonych, obwisłych, przypominających paproć liści o postrzępionych brzegach. Zgromadzeni przyglądali się jej w milczeniu i z pewnym zniechęceniem. — Proszę zauważyć, że to zgrubienie na czubku może być pąkiem kwiatowym. Jakże prostą sprawą będzie klonowanie, patent genomowy pozostanie wyłączną własnością nabywcy, może mu przynieść niewyobrażalne bogactwa.

Ktoś datawizyjnie podbił sumę o dziesięć tysięcy fuzjodolarów.

Joshua Calvert nawet nie spojrzał kto. Tłum składał się ze znawców. Ich twarze nasuwały tu skojarzenie z pokerzystą, który faszeruje się jeszcze programem uspokajającym. Sala była dziś wypełniona do ostatniego krzesła. Ludzie obstawili ściany w poczwórnych szeregach, tarasowali przejścia: przypadkowi gapie, miliarderzy szukający rozrywki, poważni kolekcjonerzy, nawet paru wysłanników przedsiębiorstw przemysłowych z nadziejami na zdobycie wzorców technologicznych.

Wszyscy obecni tu ze względu na mnie.

Chociaż Barrington Grier nie był właścicielem największego domu aukcyjnego w Tranquillity, a zajmował się nie tyle artefaktami Laymilów, ile dziełami sztuki, to jednak nie zdzierał skóry i grał uczciwie. Kiedy dziewiętnastoletni jeszcze Joshua Calvert powrócił ze swego pierwszego wypadu do Pierścienia, Barrington potraktował go jak równego sobie partnera, zawodowca. Z szacunkiem. Od tamtej pory Joshua nie zmienił domu aukcyjnego.

Sala przetargowa znajdowała się na piętnastym piętrze wieżowca Matki Boskiej. Polipowe ściany obito tu boazerią z ciemnego orzecha, po obu stronach sklepionych wejść zawieszono aksamitne bordowe portiery, na podłodze rozesłano gruby granatowy dywan.

Wspaniałe kryształowe żyrandole oblewały wnętrze jasnym blaskiem. Joshui zdawało się, że to salon w wiktoriańskim Londynie.

Barrington Grier tłumaczył kiedyś, że zależało mu na stworzeniu nastroju wyciszenia i podniosłości, aby obudzić zaufanie gości.

Wrażenie przebywania w innej epoce psuło szerokie okno za plecami licytatora: na zewnątrz przemieszczały się leniwie gwiazdy; na ich tle Falsia, szósty księżyc Mirczuska, sunęła po niebie niczym kawałek akwamaryny.

— Trzysta pięćdziesiąt tysięcy po raz pierwszy. — Tors licytatora zaćmił Falsię. — Trzysta pięćdziesiąt tysięcy po raz drugi.

— Uniósł się zabytkowy drewniany młoteczek. Falsia wychyliła się zza ramienia mężczyzny. — I po raz trzeci. — Młoteczek opadł z trzaskiem. — Sprzedano pani Melissie Strandberg.

W sali wzmógł się szmer głosów, kiedy odniesiono szklaną bańkę. Wokół panowała atmosfera podniecenia i niecierpliwości.

Usadowiony z napiętymi nerwami w drugim rzędzie Joshua poczuł duszności, wiercąc się na krześle — robił to ostrożnie, żeby nie trącić nóg sąsiadów. Wciąż przeszywał go ból, ilekroć zbyt szybko poruszył stopami. Nanoopatrunki obejmowały obie nogi aż po kolana, wyglądały jak dziwaczne buty z zielonej skóry, za duże o pięć numerów. Gąbczasta struktura opatrunków sprawiała, że chodził z konieczności śmiesznie sprężystym krokiem.