— Aj!
— Joshua, mój przyjacielu, mój bardzo bogaty przyjacielu.
Cudowny dzień, prawda? Dzień twojego triumfu. — Barrington Grier wpatrywał się w niego rozgorączkowanym spojrzeniem. — Co zrobisz z taką kupą szmalu? Kobiety? Wykwintne życie? — Oczy zaszły mu lekką mgiełką, z pewnością włączył jakiś program stymulacyjny. I miał do tego pełne prawo: dom aukcyjny zarabiał trzy procent ostatecznej kwoty sprzedaży.
Joshua odwzajemnił uśmiech z pewnym zażenowaniem.
— Raczej nie. Wyruszam w kosmos. Obudziła się we mnie żyłka podróżnicza i chcę zobaczyć na własne oczy kawałek Konfederacji.
— O tak, gdybym miał znowu swoje młode lata, zrobiłbym to samo. Wygodne życie jest jak więzienie, zmarnowany czas, szczególnie w twoim wieku. Inni balują co noc do utraty przytomności, ale co w końcu będą z tego mieli? Dzięki tym pieniądzom powinieneś wydostać się stąd i dokonać czegoś wielkiego.
Z przyjemnością stwierdzam, że nie brak ci oleju w głowie. Ale, ale, nie chciałbyś kupić jaja czarnego jastrzębia?
— Nie. Zamierzam wywlec z hangaru moją „Lady Makbet”.
Barrington Grier wydął usta z nie tajonym podziwem.
— Pamiętam ten dzień, kiedy twój ojciec tu przyleciał. Sporo po nim odziedziczyłeś. Tak samo działasz na kobiety, z tego co słyszałem.
Joshua uśmiechnął się łobuzersko.
— Chodźmy — zaproponował Barrington. — Postawię ci drinka. Co tam drinka, cały posiłek.
— Może jutro, Barrington, dzisiaj zamierzam balować do utraty przytomności.
Dom nad brzegiem jeziora należał do ojca Dominique, który twierdził, że niegdyś, zanim drapacze gwiazd dorosły do pełnych rozmiarów, mieszkał w nim sam Michael Saldana. Składał się z szeregu półkolistych fragmentów wetkniętych w ścianę urwiska, które wznosiło się nad jeziorem w pobliżu północnej czapy biegunowej. Ściany zewnętrzne wyglądały jak wyrzeźbione przez wiatr. Wewnątrz przeważał symplistyczny, choć drogi wystrój, właściwy takiemu wakacyjnemu i rozrywkowemu piedaterre, gdzie nie mieszkało się na co dzień; style z różnych epok komponowały się tu z sobą w niezwykłej harmonii, a w kątach kwitły rośliny z kilku planet, dobrane ze względu na swą uderzającą kontrastowość.
Poza szerokimi, oszklonymi drzwiami okiennymi z widokiem na rozległą taflę wody osiowa tuba świetlna habitatu już przygasała, tworzył się półmrok pełen opalizujących cieni. W środku o tej porze rozpoczynało się przyjęcie. Bloki procesorowe naładowane ekstrawaganckimi programami stymulacyjnymi czekały w gotowości, oktet muzyków grał ragi z dwudziestego trzeciego wieku, przygotowywano też bufet z owocami morza — specjałami świeżo sprowadzonymi z Atlantydy.
Joshua leżał na długiej kanapie w głównym pomieszczeniu, ubrany w parę szerokich, szaroniebieskich spodni i zieloną chińską marynarkę, wymieniając pozdrowienia zarówno ze znajomymi, jak i z obcymi. Dominique obracała się w kręgu ludzi młodych, beztroskich i, nawet jak na tutejsze standardy, bardzo bogatych. A tacy umieli się bawić. Wydawało mu się, że ściany z surowego polipa wibrują od dzikiego hałasu, jaki tańczący wszczynali na prowizorycznym parkiecie.
Pociągnął kolejny łyk „Norfolskich Łez”; jasna, klarowna ciecz spływała do żołądka niczym najlżejsze wino, lecz rozgrzewała wnętrzności jak wrząca whisky. Działała wprost cudownie. I pięćset fuzjodolarów za butelkę. Jezu!
— Joshua! Właśnie mi powiedzieli. Gratuluję. — Parris Vasilkovsky, ojciec Dominique, uścisnął jego rękę. Miał okrągłą twarz i falistą szopę błyszczących, srebrnoszarych włosów. Skórę tylko gdzieniegdzie poorały maleńkie zmarszczki, co dowodziło licznych modyfikacji genetycznych u przodków, albowiem Vasilkovsky liczył sobie co najmniej dziewięćdziesiąt lat. — A więc dołączyłeś do nas, próżnych bogaczy? Boże, już całkiem zapomniałem, jak to było na początku. Pamiętaj, że najtrudniej jest zarobić pierwsze dziesięć milionów. Później… żadnych problemów.
— Dzięki. — Przez cały wieczór przyjmował gratulacje. Był gwiazdą, bohaterem dnia, główną atrakcją na tym przyjęciu. Kiedy jego matka wyszła powtórnie za mąż, tym razem za wiceprezesa banku Brandstad, zamieszkał na obrzeżach dominium plutokratów, których apartamenty mieściły się w samym sercu Tranquillity. Nie skąpili mu bynajmniej swojej gościnności, zwłaszcza córki lubiące uważać się za cząstkę miejscowej bohemy; za sprawą rozgłosu, jaki przyniosły Joshui udane łowy w Pierścieniu, mógł korzystać z ich ciał i patronatu. Zawsze jednak był kimś z zewnątrz. Do dzisiaj.
— Słyszałem od Dominique, że widziałbyś się w branży handlowej — rzekł Parris Vasilkovsky.
— Zgadza się. Zamierzam wyposażyć „Lady Makbet”, stary statek ojca, w nowe urządzenia. Znowu będzie latać.
— Chcesz mnie wygryźć z interesu? — Parris Vasilkovsky był właścicielem przeszło dwustu pięćdziesięciu statków gwiezdnych, zaczynając od małych korwet handlowych, a kończąc na ogromnych masowcach o ładowności dziesiątków tysięcy ton, ogólnie siódmej co do wielkości prywatnej floty handlowej w Konfederacji. Posiadał nawet kilka transportowców kolonizacyjnych.
Joshua spojrzał mu prosto w oczy bez cienia uśmiechu.
— Owszem.
Parris pokiwał głową, nagle poważny. On też startował od zera przed siedemdziesięciu laty.
— Wyjdziesz na swoje, Joshua. Wpadnij przed odlotem do mojego apartamentu, zapraszam cię na obiad. Zrobisz mi przyjemność.
— Oczywiście.
— Świetnie.
— Gęsta, biała brew uniosła się znacząco. — Będzie też Dominique. Mogłoby ci się trafić o wiele gorzej, to bombowa dziewczyna. Czasem buja w obłokach, lecz byle co jej nie złamie.
— Aa, tak… — Joshua uśmiechnął się blado. Parris Vasilkovsky swatem! A ja jestem godny, żeby wejść do tak znakomitej rodziny! Jezu!
Ciekawe, jak by zareagował, gdyby się dowiedział, co jego kochana córeczka robiła zeszłego wieczoru? Chociaż przypuszczał, znając to towarzystwo, że pewnie zechciałby się przyłączyć.
Joshua przechwycił spojrzenie Zoe, kolejnej ze swych dawniejszych sympatii; biała sukienka bez rękawów kontrastowała wyraźnie z jej czarną jak węgiel skórą. Spojrzała w jego stronę i przesłała mu uśmiech, unosząc kieliszek. Obok niej rozpoznał jeszcze jedną nastoletnią dziewczynę, niższą, krótko obciętą blondynkę, ubraną w błękitny sarong i luźną bluzeczkę w podobnym kolorze. Miła, piegowata buzia, ciemnoniebieskie oczy oraz wąski nosek u końca mocno zaokrąglony w dół. Spotkał ją wcześniej ze dwa razy, wymienili zdawkowe „cześć” — taka znajoma znajomej. Neuronowy nanosystem Joshuy wygrzebał z pliku jej obraz wizualny i podpowiedział imię: Ione.
Dominique lawirowała w tłumie w jego stronę. Pociągnął odruchowo łyk „Norfolskich Łez”. Ludzie wydawali się teleportować na boki ze strachu przed dotkliwymi potłuczeniami, których mogliby doznać w zetknięciu z jej rozkołysanymi biodrami. Dwudziestosześcioletnia Dominique niemal dorównywała mu wzrostem; mając bzika na punkcie sportu, osiągnęła nad podziw atletyczną figurę. Jasne, proste włosy opadały jej do połowy pleców. Włożyła na siebie kusą purpurową bluzeczkę odsłaniającą plecy oraz rozciętą spódniczkę z jakiegoś lśniącego, srebrzystego materiału.
— Cześć, Josh. — Zwaliła się na skraj kanapy, wyrwała mu szklankę z odrętwiałych palców i upiła łyczek. — Zobacz, co udało mi się zdobyć. — Uniosła blok procesorowy. — Dwadzieścia pięć możliwości, ile tylko damy radę, biorąc pod uwagę twoje obolałe stopy. Będzie zabawnie. Jeszcze dzisiaj zaczniemy je testować.