Выбрать главу

Na powierzchni bloku zamrugały jakieś ciemne obrazy.

— W porządku — odparł Joshua machinalnie. Nie miał zielonego pojęcia, o co jej chodzi.

Poklepała go po udzie i skoczyła na równe nogi.

— Nigdzie nie odchodź. Ja muszę jeszcze zająć się gośćmi, ale potem wrócę, żeby cię stąd zabrać.

— Ee, tak. — Co więcej miał powiedzieć? Wciąż się zastanawiał, kto kogo uwiódł tamtego dnia, gdy powrócił z Pierścienia Ruin, lecz każdą następną noc spędził w obszernym łożu Dominique, a i mnóstwo czasu za dnia na dokładkę. W sprawach seksu wykazywała się nie mniejszym wigorem niż Jezzibella, była niesforna i przerażająco energiczna.

Spojrzawszy na blok procesorowy, zażądał datawizyjnie uruchomienia pliku. Był to program analizujący wszelkie możliwe pozycje partnerów w stanie nieważkości, podczas których stopy mężczyzny nie odgrywały żadnej roli. Wyświetlacz bloku pokazywał dwie humanoidalne postaci, splecione z sobą w coraz to innej kombinacji.

— Witaj.

Joshua odsunął wyświetlacz bloku z miną winowajcy, nakazując datawizyjnie wyłączenie programu i zakodowanie pliku.

Ione stała przy kanapie z przekrzywioną lekko głową i niewinnym uśmiechem.

— O, Ione. Cześć.

Uśmiechnęła się szerzej.

— Pamiętałeś, jak mam na imię.

— Trudno zapomnieć taką dziewczynę.

Usiadła w dołku wygniecionym przez Dominique. Było w niej coś tajemniczego, sugerującego istnienie jakiejś niezbadanej głębi.

Ogarniał go ten sam dziwny nastrój, którego doświadczał w czasie ropienia pozostałości po Laymilach — nie całkiem podniecenie, lecz coś w tym rodzaju.

— Wybacz, ale zapomniałem, czym się zajmujesz — dodał.

— Jak każdy tutaj, odziedziczyłam milionowy spadek.

— Nie jak każdy.

— Nie? — Niepewny uśmieszek zadrżał na jej ustach.

— Nie, bo ja tu jestem wyjątkiem. Niczego nie odziedziczyłem. — Joshua zatrzymał spojrzenie na obrysie jej postaci pod ieniutką bluzeczką. Figurę miała zgrabną, skórę jedwabistą i opaloną. Zastanawiał się, jak wyglądałaby nago. Doszedł do wniosku, ponętnie.

— Jeśli nie liczyć twojego statku „Lady Makbet”.

— Teraz moja kolej powiedzieć: pamiętałaś.

— Nie — zaśmiała się. — Po prostu wszyscy o tobie mówią, tobie i twoim znalezisku. Wiesz, co zawierają te kryształy palięci Laymilów?

— Nie mam pojęcia. Ja je tylko znajduję, nie interesuje mnie ich przeznaczenie.

— A myślałeś kiedyś, czemu to zrobili? Dlaczego się pozabijali? Pewnie były ich miliony. Dzieci, niemowlęta. Nie wierzę, żeby popełnili zwyczajne samobójstwo, jak to się powszechnie uważa.

— Wewnątrz Pierścienia Ruin człowiek próbuje myśleć o czymś innym. Zbyt wiele duchów tam krąży. Byłaś może w Pierścieniu?

Pokręciła głową.

— To straszne miejsce, lone. Mówię ci, ludzie drwią z tego, ale bywa, że zjawy wyłażą z cienia i trzeba się mieć na baczności.

A cieni tam nie brakuje. Czasem mam wrażenie, że Pierścień składa się wyłącznie z nich.

— I dlatego nas opuszczasz?

— Niezupełnie. Pierścień Ruin traktowałem podrzędnie, dał mi pieniądze na remont „Lady Makbet”. Od dawna planowałem wyruszyć na gwiezdne szlaki.

— Nie podoba ci się w Tranquillity?

— Nie, ale to sprawa ambicji. Chcę zobaczyć, jak „Lady Makbet” znów opuszcza dok. Doznała poważnych uszkodzeń podczas wyprawy ratunkowej. Mój ojciec miał szczęście, że wrócił żywy do Tranquillity. Staruszka zasłużyła sobie na jeszcze jedną szansę.

Nie sprzedałbym jej za żadne skarby. Dlatego zacząłem zbierać artefakty, choć to ryzykowne zajęcie. Szkoda, że ojciec nie doczekał chwili, kiedy wreszcie mi się powiodło.

— Wspomniałeś o wyprawie ratunkowej? — Wciągnęła dolną wargę, zaintrygowana. Ujęła go za serce tą miną, dzięki której wyglądała jeszcze młodziej.

Dominique gdzieś przepadła, a muzyka dudniła, aż w uszach huczało: muzycy wpadli wreszcie na swój ulubiony rytm. Dziewczyna najwyraźniej leciała na jego historię… i może na niego.

Mogliby poszukać sobie gdzieś sypialni i kochać się parę godzin do utraty zmysłów. Był dopiero wczesny wieczór, ludzie zaczną się zwijać z przyjęcia nie prędzej niż za pięć, sześć godzin. Zdąży jeszcze wrócić na swoją noc z Dominique.

Jezu, to się nazywa świętowanie sukcesu!

— To długa opowieść — rzekł, zataczając ręką koło. — Znajdźmy jakiś spokojniejszy kącik.

SkapHwie skinęła głową.

— Znam jeden.

* * *

Nie uśmiechała mu się ta podróż wagonikiem kolejki tunelowej, skoro w domku nad jeziorem było tyle pustych pokoi, które mógł zaryglować szyfrem. Ione okazała się wszakże nad wyraz uparta, kiedy stwierdziła, odsłaniając rąbek swej nieuchwytnej stalowej natury:

„W żadnym apartamencie w Tranquillity nie jest ciszej niż u mnie, tam możesz mi wszystko opowiedzieć i nikt nas nie podsłucha. — Przerwała, mierząc go roziskrzonym wzrokiem. — Nikt nam też nie przeszkodzi”.

I to przesądziło sprawę.

Wsiedli do wagonika na stacji podziemnej, która służyła wszystkim rezydencjom w okolicy jeziora. Podobnie jak windy wieżowców, kolejka tunelowa była systemem mechanicznym, zmontowanym dopiero wtedy, gdy Tranquillity osiągnęło pełne rozmiary.

Technobiotyka otwierała przed człowiekiem olbrzymie możliwości, ale nawet jej dobrodziejstwa miały swoje ograniczenia; transport wewnętrzny leżał całkowicie poza zasięgiem genetyków. Tunele tworzyły regularną sieć w cylindrze, zapewniając dostęp do wszystkich bez wyjątku sektorów. Wagony nie trzymały się rozkładu jazdy, zabierały pasażerów w dowolne miejsce, a całym systemem kierowała osobowość habitatu, podłączona na każdej stacji do bloków procesorowych. W Tranquillity nie istniał prywatny przewóz osób, w związku z czym wszyscy przemieszczali się za pomocą kolejki, począwszy od miliarderów, a skończywszy na najmarniej zarabiającym tragarzu z kosmodromu.

Joshua i Ione weszli do czekającego na nich dziesięcioosobowego wagonika i usiedli naprzeciwko siebie. Na polecenie Ione wagonik natychmiast ruszył, przyspieszając łagodnie. Joshua podał dziewczynie świeżą butelkę „Norfolskich Łez”, którą sprzątnął z barku Parrisa Vasilkovsky’ego, a następnie zaczął opowiadać o wyprawie ratunkowej, błądząc wzrokiem po jej nogach zarysowanych delikatnie pod cieniutkim sarongiem.

Otóż swego czasu na orbicie wokół gazowego olbrzyma znalazł się pewien statek badawczy, który ucierpiał wskutek awarii systemów regulacji składu powietrza. Ojciec Joshui zabrał na pokład dwudziestu pięciu członków załogi uszkodzonego statku, chociaż systemy regulacji powietrza „Lady Makbet” musiały przez to pracować niebezpiecznie blisko granicy wydolności. A ponieważ kilku rannych naukowców potrzebowało natychmiastowej pomocy medycznej, statek wykonał skok, mimo że wciąż był w zasięgu pola grawitacyjnego planety. Wysiadła część węzłów modelowania energii, co podczas następnego skoku nałożyło większe wymagania na pozostałe węzły. Statek zdołał doskoczyć w pobliże Tranquillity, lecz przy pokonywaniu odległości ośmiu lat świetlnych następne czterdzieści procent węzłów uległo zniszczeniu.

— Sprzyjało mu szczęście — stwierdził Joshua. — Węzły mają wbudowany układ kompensacji na wypadek, gdyby kilka odpadło, ale tak dalekim skokiem naprawdę kusił los.

— Teraz rozumiem, czemu jesteś z niego taki dumny.

— Cóż, tak to było… — Wzruszył ramionami.

Pędzący w głąb habitatu wagonik zwolnił i przystanął. Rozsunęły się drzwi. Joshua po raz pierwszy widział tę stację: była mała, niewiele szersza od długości pojazdu, przypominała białą polipową bańkę. Szerokie pasy komórek elektroforescencyjnych emitowały z góry silne światło, a w ścianie u końca wąskiego peronu widniały półkoliste drzwi z błony mięśniowej. Z pewnością nie prowadziły do holu wieżowca.