— Sądzisz, że się zgodzą?
— Czemu nie? Przecież to my zapewniamy im utrzymanie.
Poza tym mówimy tylko o doraźnych zmianach. Jeżeli nie zechcą ich zabierać, proszę bardzo, niech czekają w porcie i tracą pieniądze. Statki kołowe nie nadają się do przewozu dużych ładunków. W razie czego przejmiemy je i rozdamy tym kapitanom, którzy prędzej wyrażą zgodę.
— Chyba że wspólnie wyrażą sprzeciw. Ci kapitanowie połączyli się w klany. Pamiętasz incydent z Cromptonem? Połamał log, a potem nas obwinił, że posłaliśmy go na rzekę, której nie miał na mapie. Musieliśmy pokryć koszty naprawy. Tego tylko brakowało, żeby zaczęły nam się tworzyć pod bokiem związki zawodowe.
— W takim razie co robić? Sypialnie przejściowe pomieszczą najwyżej siedem tysięcy kolonistów.
— Do cholery z tym wszystkim! Oznajmisz kapitanom, że odtąd zabierają na pokład więcej pasażerów, i basta! Nie chcę, żeby osadnicy koczowali w Durringham dłużej niż to konieczne. — Wolał nie myśleć, jaka rozpęta się awantura, jeśli kiedykolwiek jeden ze statków zatonie na Juliffe. Lalonde nie doczekało się jeszcze własnych służb ratunkowych; szpital przykościelny dysponował co prawda pięcioma czy sześcioma ambulansami, które wyjeżdżały do wypadków w mieście, lecz katastrofa tysiąc kilometrów w górę rzeki… Na domiar złego koloniści wywodzili się przeważnie z arkologii, połowa z nich nie umiała pływać. — Z czasem trzeba będzie zwiększyć liczbę statków. Bo prędzej włosy mi na dłoni wyrosną, nim zmniejszą nam dostawy kolonistów.
A wiem skądinąd, że na Ziemi znów odnotowano przyrost ludności, w ciągu roku liczba nielegalnych urodzeń zwiększyła się o trzy procent. A to są tylko dane oficjalne.
— Na dodatkowe statki trzeba będzie zaciągnąć dodatkowe pożyczki — zauważył Terrance.
— Dziękuję, ale jeszcze sobie radzę z prostymi rachunkami.
Naczelnik działu finansowego przesunie środki z pozostałych budżetów i wszystko się wyrówna.
Terrance już miał zapytać, o które konkretnie budżety chodzi, gdyż każdy dział administracji narzekał na chroniczny brak funduszy. Powstrzymał go jednak wyraz twarzy gubernatora.
— W porządku, zajmę się tym. — Umieścił notatkę w nanosystemowym pliku ogólnych spraw do załatwienia.
— Należałoby kiedyś pomyśleć o zwiększeniu bezpieczeństwa podróży kołowcami. Można by je na przykład wyposażyć w pasy ratunkowe.
— Nikt w Durringham nie produkuje pasów ratunkowych.
— A zatem otwiera się szansa na doskonały interes dla rzutkiego biznesmena. I dobrze wiem, że konieczne będą następne pożyczki. Do licha, nie rosną tu przypadkiem odpowiedniki dębu korkowego? Niechby strugali je z korka. Wszystko na tej cholernej planecie wykonane jest z drewna.
— Lub z błota.
— Boże, nawet mi nie przypominaj. — Colin znów wyjrzał przez okno. Chmury wisiały nisko, jakieś czterysta metrów nad ziemią. Dante wyszedł z mylnego założenia: w piekle nie panuje palące gorąco, tam odbywa się wiekuiste namaczanie. — Coś jeszcze?
— Owszem. Komisarz, którego posłałeś do hrabstwa Schuster, nadesłał raport. Postarałem się, żeby nie trafił do biurowej sieci danych.
— Bardzo mądrze. — Colin zdawał sobie sprawę, że agenci CNISu monitorują stale ich łącza satelitarne. Był również Ralph Hiltch, zagnieżdżony wygodnie w ambasadzie Kulu, który niczym jakiś ziemnowodny głowonóg pakował swoje przeklęte macki do niemal każdego biura, wysysając informacje. Bóg wie, czym tak bardzo przejmowało się Kulu, choć może paranoja należała do cech, które Saldanowie dodali do swoich supergenów. Doszła też jego uszu absolutnie nieoficjalna pogłoska, jakoby edeniści dysponowali na planecie aktywnym biurem wywiadowczym, co wprost przechodziło granice absurdu.
— I co stwierdził? — zapytał Terrance’a.
— Niczego się nie dowiedział.
— Nic a nic?
— Potwierdziło się tylko doniesienie szeryfa, cztery rodziny rozpłynęły się w powietrzu. Wszystkie mieszkały na sawannie dość daleko od miasteczka Schuster. Komisarz przyjrzał się ich domom. Podobno wyglądało to tak, jakby pewnego ranka wyszli i już nie wrócili. Gdy dokonywał oględzin, cały sprzęt był już oczywiście rozgrabiony, lecz pytani twierdzili, że w jednym z domów czekało nawet na stole gotowe śniadanie. I żadnych oznak walki, żadnych śladów sejasów czy krokolwów. Nic. Blady strach padł na osadników.
— Dziwne. Nie działa tam przypadkiem jakaś szajka bandycka? Mieliśmy raporty w tej sprawie?
— Nie, ale czemu bandyci mieliby poprzestać na kilku rodzinach? Tacy rozrabiają, dopóki nie wpadną. Rodziny zaginęły dziewięć tygodni temu i nic podobnego już się nie powtórzyło.
Cokolwiek tam się stało, był to odosobniony wypadek.
— Poza tym bandyci ograbiliby domy ze wszystkiego, co ma jakąkolwiek wartość — dumał głośno Colin. — A co słychać na farmach Tyrataków? Wiedzą, co się stało?
— Komisarz wypuścił się na ich terytorium. Twierdzą, że po opuszczeniu Durringham nie mieli żadnych kontaktów z ludźmi.
Raczej mówili prawdę, ponieważ nic nie wskazywało, aby kiedykolwiek przyjmowali u siebie obcych. Pies komisarza, połączony z nim więzią afiniczną, daremnie węszył po całej okolicy.
Colin omal się nie przeżegnał. W Halo otrzymał dosyć tradycyjne wychowanie. Nie mógł się oswoić z myślą, że tutejsi nadzorcy i szeryfowie posługują się więzią afiniczną.
— W każdej z tych rodzin były córki w wieku od kilkunastu do dwudziestu kilku lat — oznajmił Terrance. — Sprawdzałem w archiwum.
— I co z tego?
— Niektóre dziewczęta były całkiem ładne. Mogły przeprowadzić się w dół rzeki do którejś z większych osad i założyć tam burdel. Zdarzały się już takie rzeczy. Każdy wie, że w Schuster ludzie żyją w skrajnej nędzy.
— Dlaczego nie zabrali z sobą sprzętu?
— Nie wiem. To jedyne wyjaśnienie, jakie przychodzi mi do głowy.
— Dajmy już temu spokój. Jeśli nie ma kolejnych zniknięć i nie wybucha rebelia, cóż mnie to wszystko może obchodzić?
Zanotuj w aktach, że zwierzęta porwały zaginionych na żer dla młodych i odwołaj komisarza. Koloniści znają ryzyko związane z wyprawą na obcą planetę. Jeśli są tak nierozsądni, żeby osiedlać się w puszczy i bawić w troglodytów, to proszę bardzo. Ja mam dość problemów na tym końcu rzeki.
Quinn Dexter słyszał o zaginięciach, w całej wiosce Aberdale huczało od plotek tego dnia, kiedy goście z Schuster złożyli grupie numer 7 oficjalną wizytę. Siedemnastu ludzi zapadło się nagle pod ziemię, cztery pełne rodziny. To go zaintrygowało, a zwłaszcza treść domysłów. Bandyci, ksenobionty (szczególnie Tyratakowie z domostw u podnóży gór), tajemniczy metamorficzni tubylcy — wszystko to brano pod uwagę i wszystko kłóciło się z faktami.
Najbardziej urzekły Quinna historie o metamorfach. Opowiedział mu jeden ze skazańców z Schuster, że nieraz ich widywano, gdy przybył tu przed rokiem.
— Pewnego dnia jeden mi się pokazał — zapewniał Sean Pallas, dwa lata starszy od Quinna, choć wyglądał, jakby stuknęła mu trzydziestka. Oblicze miał wychudłe, żebra wystające, ramiona pokryte czerwonymi pręgami i bąblami od ukąszeń owadów. — W dżungli. Wyglądał zupełnie jak człowiek, tylko był cały czarny.
Brr, okropność.
— Ej, ty! — obruszył się Scott Williams. Był jedynym przedstawicielem afrokaraibskiej grupy etnicznej wśród osiemnastu zesłańców w Aberdale. — Co w tym złego?
— Nie wiesz, człowieku, o co mi chodzi. To nie miało żadnej twarzy, tylko czarną skórę. Ani ust, ani oczu, zupełnie nic.