Выбрать главу

— Jesteś pewien? — zapytał Jackson Gael.

— Tak. Stałem dwadzieścia metrów od niego. Wiem, co widziałem. Krzyknąłem i pokazałem palcem, ale to zaraz znikło, dało susa za krzak czy coś w tym rodzaju. A kiedy podeszliśmy bliżej…

— …barek był pusty — wpadł mu w słowo Quinn.

Buchnęły śmiechy.

— Nie kpij, człowieku! — odparł Sean porywczo. — To naprawdę tam było, przysięgam. I w żaden sposób nie mogło umknąć niepostrzeżenie. Zmieniło kształt, przemieniło się w drzewo albo coś podobnego. I jest ich więcej. Chodzą po dżungli, kolego, wściekli, że kradniemy im planetę.

— Skąd wiedzą, że kradniemy im planetę, skoro są tacy prymitywni? — zapytał Scott Williams. — Skąd wiedzą, że to nie my jesteśmy prawdziwymi tubylcami?

— Ja wcale nie żartuję. Nie będzie ci do śmiechu, jak jeden z nich wyjdzie z drzewa i capnie cię za kark. Zaciągną cię potem pod ziemię, gdzie żyją w wielkich jaskiniowych miastach. Wtedy pożałujesz.

Tego wieczoru Quinn roztrząsał z kamratami słowa Seana. Doszli do wniosku, że był niedożywiony, przypuszczalnie histeryzował, a na pewno coś mu się przywidziało w upale. Wizyta gości z Schuster wpłynęła niezwykle przygnębiająco na samopoczucie mieszkańców Aberdale, dobitnie przypominając, jak blisko czyha tu niepowodzenie. Po odpłynięciu „Swithlanda” obie grupy utrzymywały z sobą raczej symboliczny kontakt.

Quinn jednak wielokrotnie ważył w myślach słowa Seana, pilnie też nadstawiał ucha na krążące po wiosce pogłoski. Czarny humanoid, pozbawiony twarzy, mogący zniknąć w dżungli bez śladu (i to niejeden, sądząc po liczbie spotkań). Quinn przypuszczał, że zna odpowiedź: człowiek ubrany w kameleonowy kombinezon maskujący. Nikt inny w Aberdale nie brał pod uwagę takiej możliwości. Ludziom nie mieściłoby się w głowie, że ktoś może się ukrywać w dziewiczej puszczy najbardziej wrednej planety w Konfederacji. I to właśnie dodawało całej sprawie pikanterii, medytował Quinn. Bo kto zaszywa się na Lalonde, gdzie nikt a nikt nie będzie go szukał? Chyba tylko najusilniej poszukiwany zbrodniarz we wszechświecie. Cała grupa, poprawił się.

Dobrze zorganizowana, dobrze wyposażona. Niewykluczone, że dysponująca własnym kosmolotem.

Po pewnym czasie odkrył, że wszystkie zaginione rodziny mieszkały w zagrodach na sawannie, na południowy wschód od Schuster. Na wschód od Schuster leżało Aberdale.

Czy implant wzrokowy czuły na promieniowanie podczerwone mógł namierzyć kombinezon kameleonowy? Jeśli tak, to przed Quinnem otwierały się zupełnie nowe perspektywy.

* * *

Dwa tygodnie po tym, jak „Swithland” wysadził osadników z grupy numer 7 w ich nowym domu nad brzegiem Quallheimu, jastrząb „Niobe” wynurzył się nad Lalonde. W związku z tym, że edeniści posiadali pięć procent udziałów w LDC, dość regularnie pojawiali się z wizytą wysłannicy Banku Jowiszowego.

Przybywające jastrzębie dostarczały zaopatrzenia i świeżego personelu dla stacji umieszczonej na orbicie Murory, największego spośród pięciu gazowych olbrzymów w układzie. Personel miał za zadanie nadzorować Aethrę, technobiotyczny habitat zawiązany w roku 2602 jako część wkładu edenistów w szeroko pojmowany rozwój Lalonde.

Zaledwie jastrząb wszedł na orbitę równikową, Darcy poprosił kapitana statku o przeprowadzenie szczegółowych oględzin hrabstwa Schuster. „Niobe” zboczył z dotychczasowego toru, aby przelecieć na wysokości dwustu kilometrów nad wskazanym terytorium. Zielone, faliste sklepienie dżungli przetaczało się pod pęcherzami sensorowymi jastrzębia, który zaprzągł każdą wolną komórkę neuronową do analizy obrazów. Rozdzielczość wynosiła dziesięć centymetrów, co wystarczało do rozróżnienia poszczególnych ludzi.

Po pięciu dziennych przelotach jastrząb oznajmił, że w promieniu stu kilometrów od miasteczka Schuster nikt nie wybudował bezprawnie żadnego domostwa, a wszystkich zaobserwowanych na tym obszarze ludzi zidentyfikowano — na podstawie danych dostarczonych przez Darcy’ego i Lori — jako legalnych imigrantów. Populacja miejscowych zwierząt mieściła się w normie, co sugerowało, że nawet jeśli tajemnicza grupa ukrywała się gdzieś w jaskiniach lub zamaskowanych szałasach, to nie polowała w celu zdobycia pożywienia. Nie trafiono na żaden ślad siedemnastu zaginionych osiedleńców.

* * *

Po sześciu miesiącach Aberdale zaczęło wreszcie przypominać wieś, a nie skład drzewny.

Już tamtego pierwszego dnia siódma grupa dobrnęła przez wodę do brzegu z piłami rozszczepieniowymi i niezłomną wiarą w powodzenie całego przedsięwzięcia. Ścięli rosnące nad brzegiem drzewa majopi, oczyścili pnie z gałęzi, wbili pale głęboko w żwirowe dno rzeki. Potem pocięli konary na grube dechy na pokrycie pomostu. Ostrza rozszczepieniowe z łatwością radziły sobie z zadaniem, tnąc zgęszczoną celulozę niczym laser masło.

Piłowali jak mechanoidy, w pocie czoła przenosili kloce i stukali młotkami, dopóki nie została godzina do zachodu słońca. Mieli już wtedy trzymetrowej szerokości pomost, sięgający dwadzieścia pięć metrów od brzegu i opatrzony pachołkami, do których mógł bezpiecznie cumować tuzin kołowców.

Następnego dnia utworzyli łańcuch ludzi, aby wyładować skrzynie ze sprzętem i pomniejsze bagaże, kiedy statki jeden po drugim dobijały do pomostu. Niezłomna wola i przyjacielska atmosfera ułatwiały pracę. A gdy nazajutrz statki odpływały w dół rzeki, osiedleńcy stali na pochyłym brzegu i śpiewali swój hymn:

„Naprzód, żołnierze Chrystusa!” Głośne, dumne śpiewy niosły się daleko nad krętymi wodami Quallheimu.

Powstałe w ciągu dwóch tygodni karczowisko miało kształt szerokiego półkola rozciągniętego kilometr wzdłuż rzeki, z pomostem nadbrzeża pośrodku. Jednak w odróżnieniu od Schuster tutaj obciosywano każde powalone drzewo, odnosząc pnie i użyteczne konary na zgrabny stos; nieprzydatne gałęzie przeznaczano na ognisko.

W pierwszym rzędzie powstał budynek publiczny, mniejsza drewniana wersja sypialni przejściowej z dachem z desek i metrowej wysokości ściankami ze splecionych liści palm. Wszyscy pomagali i wszyscy poznawali praktyczne zastosowanie klinów, legarów, wręg i wypustów, z czym nie mógłby ich oswoić nawet najlepszy kurs dokształcający ciesielstwa. Pożywienie zapewniały im częste wyprawy myśliwskie do puszczy, gdzie laserowe i elektromagnetyczne strzelby zbierały bogate żniwo. Szybko też doceniono wartość dzikich dębów czereśniowych, rodzących jadalne owoce o smaku orzechów, oraz pnączy acyllusowych z kiśćmi małych „jabłuszek”. Dzieci codziennie przetrząsały skraj puszczy w poszukiwaniu główek tutejszych odpowiedników ziemskich sukulentów. Obok przepływała rzeka z pełzającymi po dnie myszokrabarm oraz ławicami burogrzbietek, które smakowały podobnie jak pstrągi. Zapewniały skąpą dietę, zwłaszcza na początku, często urozmaicaną czekoladą i liofilizowaną żywnością z przywiezionych zapasów, lecz w przeciwieństwie do Schuster nigdy nie wisiało nad nimi widmo głodu.

Musieli nauczyć się przygotowywać posiłki przy ogniskach dla grup złożonych z setki ludzi, doskonaląc technikę budowania glinianych pieców, które się nie waliły, oraz mocowania na rożnach tusz złowionych sejasów i dandenlów (odpowiedników gazel). Opanowali też umiejętność gotowania wody w dwudziestopięciolitrowych pojemnikach.

Należało zapoznać się z rozmaitymi gryzącymi owadami, ciernistymi roślinami, trującymi jagodami, a wszystko to prawie zawsze wyglądało trochę inaczej niż na obrazach w pamięci dydaktycznej. Poznawali sposoby wiązania drewna i takiego wypalania gliny, ażeby nie pękała. Liście niektórych palm nadawały się do wyplatania, inne się natychmiast kruszyły — musieli je rozróżniać.