Przesuszone pnącza mogły posłużyć na sznury i sieci. Zesłańcy z czasem opanowali sztukę kopania latryn, tak żeby nikt me wpadł do jamy. Lista praktycznych umiejętności, tych niezbędnych i tych po prostu przydatnych, była bardzo długa. Z czasem, w większości przypadków, osadnicy doszli we wszystkim do wprawy.
Po budynku publicznym przyszła kolej na domy — wyrastały w pasie o kształcie półksiężyca na obrzeżu polany. Były to głównie dwuizbowe chałupy z dachami wysuniętymi nad werandę, stawiane pół metra nad ziemią, w czym pomagały rozważnie pozostawione pniaki. Konstruowano je w taki sposób, aby w przyszłości można było dobudować nowe pomieszczenia.
Wśród dwustu osiemdziesięciu rodzin czterdzieści dwie wybrały życie z dala od wioski, na rozległej sawannie mającej swój początek na południe od rzeki, gdzie dżungla przechodziła w krzewiaste zarośla, a one trochę dalej ustępowały morzu zielonych, falujących traw, ciągnących się hen, ku podnóżom odległych łańcuchów górskich; jednostajny krajobraz sawanny urozmaicały jedynie sylwetki rzadkich, samotnych drzew i srebrzyste, migotliwe nitki strumieni. Owe rodziny przybyły tu wraz z cielętami, jagniętami, koźlętami i źrebakami — zwierzętami poddanymi genetycznym modyfikacjom, aby — nafaszerowane lekami i umieszczone w torbach marsupialnych — mogły przetrwać miesiące w stanie hibernacji. Wszystkie zwierzęta były samicami i miały zostać poddane zabiegom inseminacyjnym, dlatego też w drodze z oddalonej o trzysta lat świetlnych Ziemi towarzyszył im zapas zamrożonego nasienia.
Rodzina Skibbowa i Kavy należała do tych, którym marzyło się zapełnienie niezmierzonych pustkowi olbrzymimi stadami sytych zwierząt. Przez pięć tygodni spali w namiocie na skraju puszczy, kiedy Gerald i Frank budowali swój nowy dom: czteroizbową chatę z bali, wyposażoną w kamienne palenisko i umieszczone na dachu baterie słoneczne do zasilania świetlówek i lodówki. Na zewnątrz dostawili niewielką stodółkę i wszystko ogrodzili palisadą. Potem na pobliskim strumieniu usypali groblę z szarych kamyków; w tak powstałym stawie mogli się myć i kąpać.
Trzeciego dnia piątego miesiąca od odpłynięcia „Swithlanda” otworzyli siedemnaście toreb marsupialnych (trzy skradziono im na kosmodromie). Zwierzęta leżały zwinięte w kłębek w otulającej ciało gąbce, zupełnie jakby przebywały w łonach — tyle tylko, że z kablami i rurkami wpuszczonymi do naturalnych otworów ciała. Piętnaście przeżyło proces rewitalizacji: trzy źrebięta z rasy szajrów, trzy cielęta, jedna żubrzyca, trzy kozy, cztery jagnięta i szczenię owczarka alzackiego. Choć był to dobry odsetek, Gerald żałował, że zabrakło mu pieniędzy na kapsuły zerowe dla zwierzaków.
Od rana do wieczora cała pięcioosobowa rodzina pomagała oszołomionym zwierzętom stać i chodzić, karmiąc je specjalnym, bogatym w witaminy mlekiem, aby prędzej doszły do siebie. Marie, która nigdy w życiu nie pogłaskała żywego zwierzęcia, a tym bardziej żadnym się nie opiekowała, teraz została przez nie pokąsana, obsikana, poobijana, a na spodnie wylało jej się żółtawe mleko.
O zmroku rzuciła się na łóżko z płaczem i próbowała zasnąć: tego dnia skończyła osiemnaście lat, lecz nikt o tym nie pamiętał.
Wymieniając pozdrowienia z kilkoma dorosłymi, Rai Molvi przemierzał polanę w stronę nabrzeża, gdzie czekał stateczek obwoźnego handlarza. Duma rozsadzała mu pierś na widok solidnych budynków, zgrabnych sągów drewna, ryb wędzących się nad ogniskami, rozpiętych na ramach skór danderilów, które schły w słońcu. Dobrze zorganizowana społeczność, zjednoczona we wspólnym celu. Aberdale mogłoby z powodzeniem wystąpić w kampanii promocyjnej LDC, stanowiło wzór dla innych wiosek.
Już od miesiąca trwała druga faza wycinki drzew, wokół polany wżynały się w głąb puszczy prostokątne wyrąbiska. Wieś z lotu ptaka przypominała fragment koła zębatego o wyjątkowo długich zębach. Osadnicy zaczynali przygotowywać ziemię pod uprawę: wykopywać pniaki, zakładać ogródki warzywne i sady owocowe, orać glebę za pomocą kultywatorów rotacyjnych ładowanych z baterii słonecznych. Zieleniły się już rządki niziutkich pędów, przepychających się przez żyzny czarnoziem; farmerzy musieli organizować patrole, aby odganiać stada zgłodniałych ptaków, które obsiadały pobliskie drzewa.
Nie wszystkie przywiezione z Ziemi nasiona puszczały zdrowe pędy — rzecz dość dziwna, gdyż zostały poddane zabiegom genetycznym i powinny być przystosowane do warunków panujących na Lalonde. Rai Molvi nie wątpił jednak, że wioska będzie rozkwitać. Dzisiejsze poletka przekształcą się kiedyś w plantacje.
W ciągu pół roku osiągnęli więcej niż Schuster w osiemnaście miesięcy. Czuł, że wszystko zawdzięczają sprawnemu zarządzaniu. Założenie przez niego rady okazało się aktem zbawiennej przezorności, dzięki temu już w sypialni przejściowej tworzyli dobrze zorganizowaną grupę.
Minąwszy budynek publiczny, zszedł na chwilę z dróżki, aby dać przejście gromadce dzieciaków niosących pęki tłustych ptaków, polotek, które dostały się w pułapki. Pomimo podrapanej skóry i ubłoconych nóg dzieci śmiały się i żartowały. O tak, Rai Molvi był w wyśmienitym nastroju.
Dotarł do nabrzeża i wszedł na pomost. W rzece pracowało dwóch zesłańców, Irley i Scott, ciągnąc więcierze klatkowe do połowu myszokrabów. Więcierze przypominały kosze do poławiania homarów i były jednym z pomysłów Quinna.
Rai pomachał młodzieńcom, na co odpowiedziały mu uśmiechy i podniesione kciuki. Dobre stosunki z zesłańcami uważał za swoje największe osiągnięcie. Już pod koniec pierwszego miesiąca Quinn Dexter poprosił go o rozmowę.
„Zwracać się do Powela, to jak mówić do ściany, ale wiemy, że pan nas sprawiedliwie osądzi, panie Molvi”.
Jakże słuszne słowa. To przecież jemu przypadała rola rozjemcy, a czy to się komu podobało, czy też nie, zesłańcy stanowili nieodłączną cząstkę Aberdale. Musiał zachować całkowitą bezstronność.
„Chcemy się zorganizować — ciągnął Quinn bez ogródek. — Dotychczas pracowało dla was osiemnastu skazańców, ale musieliście dawać im jedzenie i umieszczać na noc w budynku publicznym. To nie jest najlepszy układ, bo wypruwamy tu z siebie żyły i nic z tego nie mamy. Chłopcy nie dają z siebie wszystkiego, taka już jest ludzka natura. Nikt z nas nie zabiegał o wycieczkę do Aberdale, ale skoro już tu jesteśmy, to chcemy się jakoś urządzić. Gdybyśmy tak sporządzili listę kolejności i każdego dnia trzynastu naszych pomagałoby wam w ogólnych pracach, to pozostałych pięciu mogłoby zbudować coś dla siebie, coś takiego, z czego człowiek byłby dumny. Chcemy mieć własną chatę, możemy też sami łapać i hodować zwierzęta. W zamian przestaniecie nas utrzymywać, a my będziemy z dużo większą ochotą pomagać osadnikom przy ścinaniu drzew i budowie domów”.
„Sam nie wiem” — odparł Rai, choć trudno było oprzeć się logice argumentów. Niepokoił go tylko ten Quinn. W arkologii dość często miał do czynienia z wykolejeńcami, teraz więc krzepki wygląd zesłańca i jego wyniosła postawa budziła w nim niezbyt przyjemne wspomnienia. Rai nie chciał jednak uchodzić za człowieka stronniczego, a młodzieniec zwracał się z uczciwą propozycją, która mogła przynieść korzyści całej społeczności.
„Wypróbujmy ten system w czasie trzech tygodni — podsunął Quinn. — Co wam szkodzi? Tylko Powel Manani może wam się sprzeciwić”.
„Pan Manani jest tu po to, aby nam pomagać — odrzekł Rai chłodnym tonem. — Jeżeli rada zaaprobuje układ, on musi się postarać, żeby wszedł w życie”.
Powel Manani rzeczywiście nie chciał się zgodzić, co zdaniem Mol viego stanowiło zamach na autorytet rady, jak też jego własny.