Podczas sesji, na którą nie zaproszono nadzorcy, rada postanowiła przychylić się do prośby zesłańców. Okres próbny miał pokazać, czy potrafią być samowystarczalni.
Po wschodniej stronie wielkiej polany zesłańcy wybudowali sobie długą (i świetnie skonstruowaną, przyznawał Rai z zawiścią) chatę ze spadającym do ziemi trójkątnym dachem. Łapali w więcierze mnóstwo myszokrabów, które wymieniali na inną żywność z pozostałymi mieszkańcami. Założyli ogrodzenie dla kur, uprawiali własny ogródek warzywny (osadnicy użyczyli im trzech kokoszek i nieco sadzonek z własnych zapasów). Dołączali do wypraw łowieckich i nawet powierzano im broń ręczną, aczkolwiek mieli obowiązek zdać ją z końcem dnia. Ekipy z entuzjazmem wykonywały przydzielane im zadania. Zesłańcy destylowali też jakieś mocniejsze trunki, czego Rai nie pochwalał, ale i nie mógł już zakazać.
Rai Molvi zjednał sobie powszechne uznanie. Zapewne już niebawem Aberdale stanie przed oficjalnym wyborem burmistrza.
A potem… potem będzie można pomyśleć o hrabstwie. Miasteczko Schuster natomiast rozwijało się marnie, kilku jego mieszkańców wyraziło nawet chęć przeprowadzki do Aberdale. Kto wie, co mógłby osiągnąć zdecydowany, przedsiębiorczy człowiek tutaj, gdzie kładziono fundamenty tego świata?
Rai Molvi dotarł do końca pomostu przepełniony uczuciem zadowolenia. I pewnie dlatego tylko trochę zdeprymował go widok, jaki z bliska przedstawiał sobą „Coogan”. Dwudziestometrowa łódź stanowiła przedziwne połączenie tratwy i katamaranu. Unosiła się na wodzie za sprawą wydrążonych pni jakiegoś czerwonego, bardzo włóknistego drzewa, na których zamocowano pokład z niechlujnie ociosanych desek. Środkiem pokładu, niemal przez całą jego długość, biegła przykryta palmową strzechą kabina. Część rufową zajmowała maszynownia z małym staroświeckim kotłem parowym oraz dwoma wysłużonymi, zabranymi z kosmodromu silnikami elektrycznymi, które pracowały kiedyś w siłownikach klap skrzydłowych McBoeingów. Nad kotłownią górowała sterówka z dachem wyłożonym ogniwami baterii słonecznej, kambuz i kajuta sypialna.
Pozostałą część kabiny przeznaczono na ładownię.
Przy sterówce stał Len Buchannan, kapitan „Coogana”, kościsty człowiek po pięćdziesiątce, ubrany w wyświechtane szorty i ciasną niebieską czapeczkę. Rai podejrzewał, że jego rodzina niewiele miała wspólnego z genetykami; wysuwające się spod czapeczki mocno kręcone włosy dawno już posiwiały, ciemnobrązowa skóra ukazywała napięte mięśnie i nieco zgrubiałe stawy, próchnica zżarła kilka zębów.
Buchannan zaprosił Molviego na pokład.
— Chciałbym się zaopatrzyć w parę rzeczy — rzekł Rai.
— Nie idę na żadną wymianę — oświadczył handlarz na wstępie, wydymając policzki dla podkreślenia wagi swoich słów. — Chyba że macie na zbyciu urządzenia elektryczne. Tych wszystkich przetworów owocowych, wyprawionych skór i piklowanych warzyw mam już po dziurki w nosie. I nie chcę nawet słyszeć o rybach. Wychodzą mi uszami. W dole rzeki nie ma na nie zbytu.
Rai wysupłał z kieszeni garść plastikowych franków. Buchannan był trzecim handlarzem, który pojawił się ostatnio w Aberdale.
Wszyscy żądali zapłaty w gotówce, dokonując jedynie symbolicznych zakupów.
— Rozumiem. Szukam tkanin. Głównie bawełny, ale wezmę też dżins albo płótno.
— To kosztuje sporo franków. Masz pan jakąś twardszą walutę?
— Być może — odparł Rai z posępną rezygnacją. Czy nikt na Lalonde nie używał franków? — Ale najpierw chcę zobaczyć towar.
W sterówce siedziała Gail Buchannan z szerokim kapeluszem na głowie i w workowatej sukience koloru khaki. Była to otyła, pięćdziesięcioletnia kobieta z długimi, spłowiałymi włosami i nogami jak dwa bukłaki z wodą; jeśli w ogóle chodziła, to niezgrabnym, kaczym krokiem. Większość życia spędziła na pokładzie „Coogana”, patrząc, jak świat przesuwa się obok niej. Podniosła wzrok znad cerowanych łachów i pokiwała przyjaźnie głową.
— Potrzebujesz tkanin, kochanieńki, co?
— Zgadza się.
— Mamy tu całą górę tkanin. Wszystkie utkane w Durringham. I barwione. Nigdzie lepszych nie znajdziesz.
— Też tak myślę.
— Na razie żadnych wzorków. Ale i na to przyjdzie czas.
— Na pewno.
— Twoja żona umie szyć?
— Ja… Tak, raczej tak. — W arkologii otrzymywało się doskonale skrojone syntetyki; wpisz swoje rozmiary do sieci towarowej i po sześciu godzinach masz dostawę. Jeśli zaczną wyglądać na znoszone, do recyklera z nimi. Tylko wykolejone dzieciaki włóczą się w połatanych i postrzępionych ubraniach, nigdy przyzwoici obywatele.
— Jeśli nie, przyślij ją do mnie.
— Dziękuję.
— To samo z robotą na drutach. Żadna z kobiet, które tu przybywają, nie potrafi dziać. Daję lekcje. Najlepsze lekcje na wschód od Durringham. A wiesz dlaczego, kochanieńki?
— Nie — odparł Rai bezradnie.
— Bo są jedyne. — Gail Buchannan klepnęła się w udo z rozbawieniem, aż zatrzęsły się fałdy jej skóry.
Rai obdarzył ją mdłym uśmiechem i umknął do ładowni, zastanawiając się, ile razy w ciągu minionych lat padł ten żart.
Na długich regałach Lena Buchannana nie brakowało niczego, co mogłoby się przydać w gospodarstwie osadnika. Rai Molvi sunął wąskim przejściem, rozglądając się z podziwem i zazdrością.
Widział narzędzia elektryczne w pudełkach, ogniwa baterii słonecznych (Molviemu skradziono połowę w Durringham), lodówki, kuchenki mikrofalowe, kriostaty z zamrożonym nasieniem zwierząt, odtwarzacze albumów mood fantasy, strzelby laserowe, nanoopatrunki, lekarstwa i przeróżne trunki w butelkach. Rodzime produkty Lalonde także robiły wrażenie: gwoździe, garnki, patelnie, szkło (Rai jęknął na widok szyb: wiele by dał za oszklone okna), szklanki, obuwie, sieci, sadzonki, płaty suszonego mięsa, mąka, ryż, piły, młotki i niezliczone bele tkanin.
— Co chciałby pan wziąć w dół rzeki? — zapytał Rai, kiedy Len rozwinął przed nim jedną z rolek bawełny.
Len zdjął czapeczkę i podrapał się po łysiejącej głowie.
— Szczerze mówiąc, niewiele. Bo co wy tu produkujecie?
Głównie żywność. Ludzie jej potrzebują, owszem, lecz koszty transportu są wysokie. Jeśli chcę zarobić na owocach, nie mogę wozić ich dalej niż sto kilometrów.
— Rzeczy małe i cenne?
— Otóż to, masz pan coś takiego?
— Może mięso?
— Boja wiem? Niektórym wioskom nie powodzi się tak dobrze jak wam. Wezmą żywność, tylko czym zapłacą? Jeśli zechcą kupować jedzenie bez ograniczeń, to wnet skończą im się pieniądze i czym będą wtedy płacić za towary, zwłaszcza te najbardziej potrzebne, jak sadzonki i zwierzęta? Widziałem już takie obrazki. Bieda z nędzą.
— Naprawdę?
— Weź pan dla przykładu hrabstwa nad Arklow. To taki dopływ Juliffe dalej na północy. Wszystkie wsie padły tam jakieś sześć, siedem lat temu. Zabrakło żywności, zabrakło pieniędzy na jej zakup. Mieszkańcy ruszyli ławą w dół rzeki. W stronę wiosek, którym wiodło się lepiej.
— I co się stało?
— Jeśli wierzyć temu, co ludzie gadają, gubernator posłał w teren komisarzy razem z grupą najemników z innych planet. Głodni wieśniacy dostali tęgie lanie. Niektórzy pochowali się w dżungli, ponoć wciąż tam siedzą. Do dziś bandyci grasują na północy. Ale większość z nich wystrzelano. Każdy z ocalałych dostał po dwadzieścia lat robót.
Gubernator porozdzielał ich po innych wioskach, gdzie harują jak zesłańcy. Rozbite rodziny, dzieci na zawsze oddzielone od rodziców.
— Wciągnął policzki, zasępiony. — O tak, bieda z nędzą.