Выбрать главу

Rai znalazł materiał, który go interesował, i dodatkowo kupił jeszcze paczkę cukrowej kukurydzy dla swej żony Skyby. Znów wyciągnął miejscowe banknoty.

— W ten sposób płacisz pan podwójnie — rzekł Len Buchannan. — Ci z LDC, co pracują na kosmodromie, nie wymienią mi tego po uczciwym kursie.

Rai chwycił się ostatniej deski ratunku:

— A może kurczaki?

Len wskazał mu regał przeznaczony na kriostaty; maleńkie zielone diody mrugały wesoło w mrocznej ładowni.

— Patrz pan na to. Dwie komory pełne jajek. Są tam kurczęta, kaczki, gęsi, bażanty, indyki i strusie. Nawet trzy łabędzie. Po co żywe kurczaki mają mi srać na pokładzie?

— Trudno. — Rai miał już tego dosyć. Choć czuł się podle, sięgnął za pazuchę, skąd wyciągnął dysk Banku Jowiszowego. Ludzie powinni ufać walucie obowiązującej na ich własnej planecie.

Jeśli… kiedy hrabstwo Schuster stanie się ważnym regionem gospodarczym, dołoży wszelkich starań, aby każdą transakcję przeprowadzano w tutejszych frankach. Tak patriotyczna postawa powinna mu przysporzyć zwolenników wśród głosujących.

Len stał obok żony, kiedy Rai przemierzał z powrotem pomost.

— Pomyśleć, że każdej sekundy rodzi się takich dziesięć tysięcy — mruknął.

Gail zachichotała.

— I wszyscy chcą tu mieszkać.

Obserwujący z rzecznej łachy przebieg zdarzenia Irley i Scott pomachali radośnie Molviemu, gdy ten niósł na brzeg zakupione tkaniny. Następny, który dysponował dyskiem płatniczym Banku Jowiszowego, co oznaczało, że znali już takich siedemdziesięciu ośmiu. Quinn będzie z nich zadowolony.

Molviego minęła u końca pomostu Marie Skibbow z wypchanym chlebakiem. Omiotła go tylko obojętnym spojrzeniem, śpiesząc w kierunku „Coogana”.

A ta czego tu szuka? — zastanawiał się Rai. Gerald prowadził na sawannie wzorowe gospodarstwo, ale ten nadęty pyszałek grał już wszystkim na nerwach.

* * *

Horst Elwes stał przy drewnianym narożnym słupie kościoła ze szmacianym woreczkiem gwoździ w garści, a mimo to nadal czuł się niepotrzebny. Nikt właściwie nie musiał podawać Lesliemu tych gwoździ, lecz Horst nie mógł pozwolić, aby ekipa zesłańców budowała kościół bez jego udziału czy chociażby pozoru, że i on wnosi swój wkład w to dzieło.

Kościół powstawał jako jeden z ostatnich budynków w Aberdale. Jemu to nie przeszkadzało. Ludzie harowali jak woły, kładąc podwaliny miasteczka i karczując pola. Nie mogli marnować czasu na gmach, którego będą używać tylko raz czy dwa razy w tygodniu (choć łudził się, że w przyszłości będzie się odprawiać więcej mszy). Poza tym, nie godziło się tego od nich wymagać. Horst wiedział przecież, jak wznoszono katedry średniowiecznej Europy, kamienne pałace wyrosłe wśród gnijących, cuchnących chałup z drewna. Wiedział, jak Kościół żądał od ówczesnych ludzi, aby dawali, dawali, coraz więcej dawali. Jak pospólstwu wszczepiano w serca bojaźń bożą i ten strach pieczołowicie w nich pielęgnowano. A ponieważ byliśmy tacy w sobie zadufani, wyniośli niczym sam Stwórca, w przyszłych wiekach zapłaciliśmy za to straszną cenę. Cenę sprawiedliwą, albowiem za ciężkie przewinienia należy się surowa kara.

A zatem odprawiał nabożeństwa w budynku publicznym i nigdy się nie uskarżał, że uczestniczy w nich trzydziestu, najwyżej czterdziestu wiernych. Kościół nie powinien pełnić roli barona domagającego się haraczu, ale stanowić ognisko jedności, miejsce, gdzie ludzie mogliby się zbierać i dzielić swoją wiarą.

Teraz jednak, kiedy kultywatory wyrównały pola, obsiano rolę i obudzono zwierzęta ze stanu hibernacji, Aberdale mogło wreszcie odetchnąć. Horstowi przydzielono trzech zesłańców na dwa tygodnie. Zbudowali długą, podobną do tratwy platformę, ustawili ją pół metra nad ziemią na pniakach po ściętych drzewach, potem rozmieścili czterometrowe słupy do podtrzymywania spadzistego dachu.

W chwili obecnej konstrukcja przypominała szkielet jakiegoś kanciastego dinozaura. Leslie Atciiffe tłukł młotkiem w belki przytrzymywane przez Daniela, gdy tymczasem Ann wycinała gonty z płatów kory zdartych z powalonych drzew kaltukowych. Sam kościół miał zajmować jedną z trzech części gmachu, na zapleczu bowiem zamierzano urządzić małą lecznicę, a pośrodku pokoik Horsta.

Wszystko szło całkiem sprawnie, lecz prawdopodobnie szłoby lepiej, gdyby Horst nie pytał na okrągło, w czym mógłby jeszcze pomóc.

Kościół przedstawiał się okazale, ustępując jedynie chacie zesłańców, a przyćmiewając swą konstrukcją budynek publiczny i domy osadników. Horst popierał Molviego, gdy ten przemawiał podczas narady, aby dać zesłańcom pewne poczucie niezależności i godności osobistej. A teraz Quinn dokonywał w Aberdale prawdziwych cudów. Odkąd budynek o schodzącym do ziemi dachu przykryły długie gonty z kory, także inni osiedleńcy poprawiali swoje domy, dodając narożne wzmocnienia, wstawiając okiennice.

I żaden z nas nie weźmie przykładu z konstrukcji zesłańców — pomyślał Horst. Ach, cóż za niemądra duma! Wszystkich zauroczyły staroświeckie, białe domki, które widzieli na początku podróży rzeką, więc myślą, że wzorując się na nich, stworzą sobie równie błogie życie. I tak oto najbardziej praktyczna metoda budowy stała się swego rodzaju tabu. Bo gdybyśmy ją naśladowali, przyznalibyśmy zarazem, że skazańcy wiedzą lepiej. A ja nie mogę nawet wznieść kościoła w ten rozsądny sposób, gdyż uraziłbym ludzi. Nie okazywaliby tego głośno, lecz w sercu chowaliby żal.

Dobrze, że mogę chociaż wykorzystać gonty z kory zamiast desek, które się skręcają i przeciekają, jak to widać na przykładzie domów zbudowanych najwcześniej.

Leslie, zwinny dwudziestodwuletni młodzieniec w szortach przeszytych ze starego kombinezonu, zszedł po drabinie. Miał specjalnie wykonany pas z pętelkami na cały ciesielski ekwipunek.

Z początku Powel Manani zbierał pod wieczór narzędzia, lecz teraz zesłańcy nie musieli się z nimi rozstawać. Niektórzy odkryli w sobie spore umiejętności stolarskie; do nich zaliczał się Leslie.

— Przyniesiemy teraz dwie ramy poprzeczne, ojcze — rzekł młodzieniec. — Powinniśmy je dźwignąć do przerwy, potem zabierzemy się za łaty i gonty. Chyba wyrobimy się do końca przyszłego tygodnia. Gorzej z ławkami. Trudno będzie wystrugać na czas tak wiele jaskółczych wczepów, nawet nożami rozszczepieniowymi.

— Tym się akurat nie przejmujcie — odpowiedział Horst. — Moje msze nie gromadzą aż tak wielu wiernych, żeby mogło im zabraknąć miejsca. Grunt to dach nad głową, reszta może poczekać. Nasz Pan rozumie, że pierwsze muszą powstać gospodarstwa.

— Uśmiechnął się, zdając sobie sprawę, jak smętnie musi wyglądać w poplamionej pomarańczowożółtej koszulinie i przydługich, sięgających za kolana szortach. Jakże się różnił od tych schludnie ubranych młodzieńców.

— Tak, ojcze.

Horst ubolewał, że zesłańców wyrzuca się poza margines, chociaż pracują ciężej niż większość osadników. Swój sukces Aberdale w niemałej mierze zawdzięczało właśnie ich wysiłkom. A Powel Manani wciąż narzekał, że pozostawia im się za dużo swobody.

To rzecz niespotykana w innych osadach, utyskiwał. Z drugiej jednak strony, inne osady nie miały Quinna Dextera. Myśl ta nie poprawiała mu wcale nastroju. Quinn był zimny jak głaz. Horst znał wykolejonych dzieciaków, ich motywacje i niewygórowane pragnienia, lecz chłodne, jasne oczy Quinna kryły w sobie jakąś niezgłębioną tajemnicę, której on wolał nie dociekać.

— Kiedy dach będzie gotowy, dokonam uroczystego poświęcenia kościoła — zwrócił się do dwójki robotników. — Mam nadzieję, że wszyscy przyjdziecie.