— Zastanowimy się jeszcze — odparł Leslie uprzejmie. — Dziękujemy za zaproszenie, ojcze.
— Rzadko się pokazujecie na moich mszach. A wszyscy są mile widziani. Nawet pan Manani, choć wątpię, czy cieszy się z tego, co robię. — Próbował nadać tej wypowiedzi żartobliwy ton, lecz oni zachowali kamienne twarze.
— Nie jesteśmy zanadto religijni — stwierdził Leslie.
— Z każdym chętnie porozmawiam o niejasnych aspektach chrześcijaństwa. Niewiedza nie jest przestępstwem, tylko przypadłością. Nie wyniknie z tego nic gorszego niż spór, nie musicie się bać, że mnie zszokujecie. Ho, ho, pamiętam te dysputy, gdy odbywałem nowicjat. Nieraz daliśmy popalić biskupowi. — I nagle zrozumiał, że ich stracił. Dotychczasowa wielkoduszność ustąpiła powściągliwej rezerwie, rysy twarzy skostniały, iskierki zniecierpliwienia pojawiły się w oczach. Horst przypomniał sobie, jak złowieszczą atmosferę mogą roztaczać wokół siebie ci młodzieńcy.
— My mamy Jasnego Brata… — zaczął Daniel, lecz umilkł pod karcącym spojrzeniem Lesliego.
— Jasnego Brata? — powtórzył Horst spokojnie. Niewątpliwie słyszał już kiedyś to określenie.
— Jeszcze coś, ojcze? — spytał Leslie. — Chcielibyśmy teraz pójść po poprzeczne ramy.
Horst wiedział, kiedy trzeba przycisnąć; teraz nie była na to odpowiednia pora.
— No tak, oczywiście. A co ja mam robić? Pomóc wam je przynieść?
Leslie rozejrzał się niecierpliwie po kościele.
— Można by przyszykować gonty, porozkładać je na podłodze, żeby były gotowe, kiedy skończymy kłaść łaty — rzekł z ociąganiem. — W stosach po dwadzieścia sztuk przy każdym słupie.
— Świetnie, już się robi.
Podszedł do warsztatu, przy którym stała Ann, tnąc korę piłą rozszczepieniową. Miała na sobie szorty i bluzeczkę, ręcznie uszyte z pociętego szarego kombinezonu. Obok niej piętrzyła się ogromna sterta gontów. Rysy jej pociągłej twarzy ułożyły się w wyrazie wytężonej uwagi, ciemnokasztanowe włosy wisiały w wilgotnych kędziorach.
— Nie potrzeba nam od razu aż tylu gontów — oświadczył Horst beztrosko. — Na pewno nie poskarżę się panu Mananiemu, jeśli troszkę zwolnisz.
Ręka Ann poruszała się z mechaniczną precyzją, prowadząc wąskie ostrze po obwodzie prostokąta na wielkim płacie połyskliwej, rdzawej kory kaltuka. Nie trudziła się rysowaniem kształtu, a mimo to każdy egzemplarz wychodził niemal identyczny z poprzednim.
— Dzięki temu nie muszę myśleć — powiedziała.
Horst zabrał kilka gontów.
— Przysłano mnie właśnie po to, żebym zachęcał ludzi do myślenia. To im wychodzi na dobre.
— Nie mnie. Dzisiaj mam Irleya i wolę o tym nie myśleć.
Irley był jednym ze skazańców. Horst znał tego szczupłego, w miarę spokojnego młodzieńca.
— Masz go? Co to znaczy?
— Jego kolej.
— Kolej?
Ann poderwała głowę, uniesiona nagłym gniewem.
— Będzie się ze mną pieprzyć. Dzisiaj jest jego kolej. Mam ci dać to na piśmie, ojcze?
— Ja… — Horst czuł, jak rumieniec zalewa mu policzki. — Ja nie wiedziałem.
— A wyobrażasz sobie, że co my tam robimy nocą w tej wielkiej chacie? Wyplatamy koszyki? Na piętnastu chłopów przypadają trzy kobiety. A chłopy bardzo tego potrzebują, nie wystarcza im co noc okładać się pięściami, więc dajemy im po kolei, po równo. Quinn sporządził uczciwą, bezstronną listę i się jej trzymamy. Pilnuje, by nikt nie czuł się pokrzywdzony, ale też nie uszkodził towaru. Ale Irley tak się do tego zabiera, żeby to sprawiało ból, a jednocześnie nie bolało i mc nie było widać. Chcesz wiedzieć, ojcze, jak mu się to udaje? Chcesz poznać szczegóły?
Jego sztuczki?
— Dziecko drogie, to się musi skończyć, natychmiast. Porozmawiam z Powelem, poruszę ten temat na radzie.
Ann zaskoczyła go, wybuchając przeraźliwym, wzgardliwym śmiechem.
— Boży Bracie. Teraz rozumiem, czemu cię tu wygnali, ojcze.
Musiałeś być na Ziemi cholernym niedołęgą. Chcesz, żeby chłopcy mnie nie rżnęli, co? Ani Jemimy, ani Kay? Gdzie będą wtedy tego szukać? Ha? Wielu twoich zacnych parafian ma córki. Ucieszą się, że nocą zesłańcy kręcą im się pod oknami? Zresztą sam powiedz, ojcze, czy chciałbyś, aby Leslie i Daniel puszczali oczka do twojej słodziutkiej przyjaciółki Jay? Chciałbyś? Bo tak się stanie, jeśli ja im nie dogodzę. Na jakim świecie ty żyjesz, ojcze?
— Odwróciła się w stronę płata kory.
Jakże definitywne, przerażające rozstrzygnięcie. Nic, co Horst mógł w tej sytuacji zaproponować, nie naprawiłoby zła. Nic…
Wciąż tam była, na samym dnie pudła, gdzie przeleżała sześć i pół miesiąca. Nietknięta, niepotrzebna, ponieważ świat był pełen godnych wyzwań, świeciło słońce, wieś się rozwijała, rośliny kwitły, a dzieci śmiały się i tańczyły.
Horst wyciągnął butelkę i napełnił kubek. Szkocka, aczkolwiek ten gęsty, bursztynowy trunek nigdy nie leżakował w dębowych beczkach Kaledonii. Pochodził prosto z filtra molekularnego, zaprogramowanego na smak dawno minionego ideału. Piekł jednak w przełyku, wolno rozpalając umysł i żołądek, do czego został stworzony.
Jakże wielka głupota. Chyba tylko ktoś niespełna rozumu mógłby pomyśleć, że wąż nie przybędzie z nimi do nowego świata.
On, ksiądz, wykazał się szczególną krótkowzrocznością, nie dostrzegając plugawego ścieku pod błyszczącą powierzchnią wspaniałych dokonań.
Dolał sobie szkockiej. Między łykami łapał gorące powietrze.
Boże, cóż za ulga oderwać się na chwilkę od codziennych niepowodzeń. Skryć się w owym ciepłym, cichym, oferującym przebaczenie sanktuarium.
Boży Bracie, tak się wyraziła. I miała rację. Szatan również tutaj sięga szponami do naszych serc.
Zdjęty strachem, Horst wpatrywał się w napełniony po brzegi kubek. Szatan, Lucyfer, Nosiciel Światła. Jasny Brat.
— O, nie… — wyszeptał. Łzy naszły mu do oczu. — Byle nie to, nie tutaj. Byle nie sekty, które kalają czystość tego świata.
Dobry Boże, to ponad moje siły. Popatrz na mnie. Jestem tu, bo do niczego się nie nadaję. — Zaszlochał.
I teraz, jak zwykle, Bóg zbył go milczeniem. Sama wiara nie wystarczała Horstowi Elwesowi. Ale przecież zawsze o tym wiedział.
Ptak znowu wrócił: długi na trzydzieści centymetrów, o jasnobrązowym upierzeniu w złociste cętki. Krążył dwadzieścia metrów nad Quinnem, na wpół schowany wśród powykręcanych gałęzi drzew, w zawiły sposób trzepocząc skrzydłami dla zachowania pozycji.
Quinn przyglądał mu się kątem oka. Na Lalonde ptaki wyglądały inaczej, ich skrzydła zdawały się złożone z błoniastych łusek. Kiedy ustawił implant wzrokowy na najwyższą rozdzielczość, dostrzegł zwyczajne pióra, tak więc przodkowie tego ptaka z pewnością wywodzili się z Ziemi.
Skinął ręką i wszyscy trzej wyszli wolno z zarośli, z jednej strony Jackson Gael, z drugiej Lawrence Dillon. Lawrence był najmłodszym zesłańcem, siedemnastolatkiem o smukłej sylwetce, chudych ramionach i płowej czuprynie. Lawrence’a dostali chyba w darze od samego Bożego Brata. Quinn złamał go dopiero po miesiącu. Było faworyzowanie, dodatkowe racje żywnościowe, uśmiechy i ochrona przed zaczepkami pozostałych. Potem doszły narkotyki kupione od Baxtera: delikatne odloty, które pozwalały zapomnieć o Aberdale, całym tym gnoju i wiecznej harówie, zamazując obraz świata, aż życie znowu wydawało się znośne.
I wreszcie pewnego razu o północy dzieło zwieńczył gwałt dokonany na oczach wszystkich; chłopiec leżał na podłodze, obrysowany pięciobokiem z krwi danderila i odurzony narkotykami.