Выбрать главу

Teraz Lawrence do niego należał — cały, wraz ze swym delikatnym tyłeczkiem, niesamowitym fiutem i umysłem. Jego oddanie dla Quinna przerodziło się w pewną formę kultu.

Seks unaocznił reszcie, jaką moc posiada Quinn. Pokazał im, jak bliskie więzi łączą go z Bożym Bratem. Udowodnił, ile radości daje wyzwolenie wężowej bestii uwięzionej w sercu każdego człowieka. Pokazał, co się stanie, jeśli go zawiodą.

Dał im nadzieję i siłę. W zamian żądał jedynie posłuszeństwa.

Z pozytywnym skutkiem.

Gdy zbliżał się teraz do upatrzonej zdobyczy, szerokie, gąbczaste liście oplatających drzewa pnączy ocierały się o jego wilgotną skórę, którą po miesiącach pracy w prażących promieniach słońca okryła brązowa opalenizna. Miał na sobie tylko szorty wycięte z kombinezonu i buty skradzione w Durringham. Odkąd zesłańcy zaczęli sami przygotowywać dla siebie posiłki, dobrze się odżywiał, a podczas robót w zagrodach osadników wyrobiły mu się mięśnie.

Liany zwisały między pniami niczym sieć, jaką puszcza utkała, aby chwytać w nią swoich mniejszych lokatorów. Denerwowały go swoim chrzęstem, gdy odtrącał je na boki, gniotąc przy okazji twardymi podeszwami kruchy mech, który porastał dno dżungli.

Ptaki skrzeczały i gdakały, śmigając w gęstwinie gałęzi. Quinn dostrzegał w górze ruchy pnączaków snujących się po konarach jak trójwymiarowe cienie.

Światło sączące się poprzez baldachim listowia powoli ciemniało. Zauważył, że wśród zwyczajnych drzew pojawia się coraz więcej młodych gigantei. Przypominały wydłużone stożki, okryte czymś, co nie wyglądało na korę, ale raczej na twardą, purpurowo — brązową szczecinę. Konary odrastały od pnia rozłożonymi w równych odstępach pierścieniami; wszystkie opadały w dół pod kątem pięćdziesięciu stopni, stanowiąc szkielet dla podobnych do wachlarzy gąszczy gałązek, splątanych niczym ptasie gniazda.

Górną ich powierzchnię porastał ciemny kobierzec zielonych liści.

Gdy Quinn zobaczył po raz pierwszy dorosłą giganteę, pomyślał, że ma halucynacje. Miała dwieście trzydzieści metrów wysokości i czterdzieści pięć metrów średnicy u podstawy, wyrastając ponad dżunglę niby zabłąkana góra. Rozmaite pnącza owijały się naokoło niższych gałęzi, cętkując bladozielone listowie wielobarwnym kwieciem. Ale nawet dziarskie liany nie były w stanie oplatać całej gigantei.

Jackson pstryknął palcami i wskazał przed siebie. Quinn zaryzykował, wysuwając głowę spoza metrowej wysokości zarośli i wrzecionowatych, spragnionych światła drzewek.

Sejas, którego tropili, skradał się wśród skąpego poszycia w odległości dziesięciu metrów. Był to dorodny okaz, samiec o czarnej, pokrytej bliznami skórze, miejscami upstrzonej błękitnymi cętkami. Uczestniczył w wielu zwycięskich walkach, o czym świadczyły wytargane uszy.

Quinn uśmiechnął się z zadowoleniem i dał sygnał Lawrence’owi. Jackson pozostał na swoim stanowisku, mierząc w głowę zwierzęcia z laserowej strzelby. Zabezpieczał myśliwych na wypadek, gdyby łowy przybrały niekorzystny obrót.

Przygotowania do wyprawy zabrały im trochę czasu. Tego dnia dżunglę przetrząsało trzydziestu mieszkańców Aberdale, wszyscy jednak znacznie bliżej rzeki. Przy pierwszej sposobności Quinn, Jackson i Lawrence zboczyli na południowy wschód, głębiej w puszczę, byle dalej od rzeki i wilgotnego powietrza — do krainy, gdzie bytowały sejasy. Skoro świt, Powel Manani wyruszył pomagać w poszukiwaniu owiec, które wyrwały się z pewnsj zagrody na sawannie, gdy zawaliła się palisada. Co ważniejsze, zabrał z sobą Vorixa do tropienia śladów. Nikt nie wiedział, że to Irley zatroszczył się zeszłej nocy, aby powstała wyrwa w palisadzie.

Quinn odłożył kupiony od Baxtera karabin wielostrzałowy i odpiął od pasa bolę. Zaczął kręcić nią wokół głowy, wrzeszcząc opętańczo. Na prawo od niego w stronę sejasa biegł Lawrence, wywijając bolą szalonego młynka. Zesłańcy nie zdradzili nikomu, jaką posiadają broń. A wykonać ją było dość łatwo, wystarczyło uwiązać do wysuszonych pnączy trzy kamienie. Mogli udawać, że z pnączy wyrabiają pasy, więc nikt niczego nie podejrzewał.

Sejas odwrócił się, rozwarł szeroko paszczę i wydobył z gardła ów szczególny, żałosny skowyt. Ruszył prosto na Lawrence’a.

Z dzikim okrzykiem, gdy adrenalina szumiała mu w żyłach, młodzieniec wyrzucił w powietrze bolę. Kamienie owinęły się wokół przednich łap zwierzęcia, zataczając z niebywałą prędkością coraz ciaśniejsze koła. Sekundę później bolą Quinna trafiła ofiarę w prawy bok i unieruchomiłajej tylną nogę. Sejas upadł, wijąc się w trawie i błocie i rzucając ciałem jak w epileptycznym szale.

Quinn, zanim podbiegł do zdobyczy, ściągnął z ramienia lasso.

Sejas miotał się w furii, wyjąc i próbując ostrymi jak brzytwa zębami dosięgnąć sznurów krępujących mu nogi. Qumn coraz szybciej obracał lassem, śledząc ruchy zwierzęcia. Rzucił. Pętla spadła sejasowi na pysk, gdy na chwilę zwarł szczęki. Quinn szarpnął z całej siły. Drapieżnik próbował otworzyć paszczę, lecz sznur z włókna krzemowego (skradziony jednemu z osadników) trzymał mocno. Zesłańcy słuchali, jak wściekłe, obłąkańcze wręcz wycie cichnie do urywanego charkotu.

Lawrence przydusił szamoczącego się sejasa, usiłując spętać ostatnią wolną nogę zwierzęcia. Quinn wsparł go w jego wysiłkach: objął ramionami twardą, guzowatą skórę drapieżnika i spróbował zarzucić drugą pętlę na jego przednie łapy.

Całkowite pokonanie i spętanie sejasa zajęło im jeszcze trzy minuty. Quinn i Lawrence zmagali się z nim na ziemi, podrapani, posiniaczeni i umazani błotem. W końcu jednak, drżąc ze zmęczenia, powstali i przyjrzeli się swej zdobyczy, związanej i leżącej bezradnie na boku. Zielonkawe oko łypało na nich złowrogo.

— Pora przejść do drugiego etapu — oznajmił Quinn.

* * *

Jay znalazła Horsta późnym popołudniem. Padała mżawka, a on siedział bezwładnie pod drzewem kauczukowym w stanie bliskim śpiączki. Rozbawił ją ten widok i potrząsnęła go za ramię.

Horst wybełkotał coś niezrozumiale, po czym kazał jej się odwalić.

Jay popatrzyła na niego przerażona, wargi jej zadrżały. Pobiegła natychmiast po matkę.

— Ejże, przyjacielu, weź się w garść — rzekła Ruth, gdy przybyła na miejsce.

Horst czknął.

— Dalej, wstawaj. Odprowadzę cię do domu.

Stęknęła, uginając się pod Horstem, kiedy wsparł się na niej całym ciałem. Markotna Jay dreptała dwa kroki za nimi, gdy przemierzali chwiejnie polanę w stronę chatki księdza.

Ruth rzuciła go na łóżko i patrzyła beznamiętnie, jak próbuje zwymiotować na drewnianą podłogę. Z ust wyciekło mu zaledwie kilka kropel gorzkich, żółtawych treści żołądkowych.

Jay stała w kącie i szarpała nerwowo futerko białego królika Drusilli. Przestraszone zwierzątko próbowało się wyrwać.

— Nic mu się nie stanie?

— Nie — odparła Ruth.

— Myślałam, że to atak serca.

— Upił się i tyle.

— Ale on jest księdzem — zdziwiła się dziewczynka.

Ruth pogłaskała po głowie córkę.

— Wiem, kochanie. Ale to nie oznacza, że jest świętym.

Jay pokiwała poważnie głową.

— Rozumiem. I nikomu nie powiem.

Ruth odwróciła się do Horsta i zmierzyła go badawczym spojrzeniem.

— Dlaczego to zrobiłeś, Horst? Dlaczego właśnie teraz? Szło ci przecież tak dobrze.

Zamrugał przekrwionymi oczami.

— Źli… — wychrypiał. — Om są źli.

— Kto taki?