Выбрать главу

— Zesłańcy. Wszyscy co do jednego. Diabelski pomiot. Trzeba spalić kościół. Nie mogę go teraz poświęcić. Oni go zbudowali. Zło go zbudowało. Haryt… heryt… heretycy. Trzeba go spalić do cna.

— Horst, niczego nie będziesz podpalał.

— Zło! — mruknął.

— Sprawdź, czy matryce elektronowe jego ogniw są naładowane i mogą zasilić kuchenkę mikrofalową — poleciła Ruth córce.

— Zagotujemy trochę wody. — Zaczęła rozglądać się po izbie w poszukiwaniu opakowanych w srebrzystą folię torebek kawy.

* * *

Dopiero warkot silników elektrycznych przekonał Marie Skibbow, że to się dzieje naprawdę. O nie, nie śniła: śruba napędowa „Coogana” pieniła wodę, powiększał się odstęp między łodzią a nabrzeżem.

— Udało się — wyszeptała.

Rozklekotany stateczek wypłynął na środek Quallheimu, kierując się dziobem w dół rzeki. Stopniowo nabierał szybkości. Marie przestała wrzucać drwa przez prostokątny otwór paleniska i parsknęła śmiechem.

— Pieprzę was — pożegnała wioskę, której rąbek ukazał się za rufą. — Pieprzę was wszystkich. Gnijcie sobie tutaj. Już mnie więcej nie zobaczycie. — Potrząsnęła pięścią, lecz nikt na nią nie patrzył, nawet zesłańcy pracujący w wodzie. — Nigdy, przenigdy.

Aberdale znikło za zakolem rzeki. Śmiech Marie zabrzmiał podejrzanie podobnie do łkania. Ktoś nadchodził od sterówki, więc zaczęła szybko ładować drewno do paleniska.

Była to Gail Buchannan, która z trudem mieściła się na wąskim pasie pokładu między kabiną a półmetrowym nadburciem. Przez chwilę sapała głośno, oparta o ścianę kabiny z twarzą czerwoną i spoconą pod szerokim kapeluszem.

— Już ci lepiej, kochanieńka?

— Pewnie! — Marie błysnęła rozradowanym uśmiechem.

— Taka jak ty dziewuszka nie powinna żyć w dziczy. Twój świat jest w dole rzeki.

— Nie musi mi pani tego mówić. Boże, to było straszne! Nienawidziłam tej dziury. Nie cierpię zwierząt, nie cierpię warzyw, nie cierpię drzew owocowych, nie cierpię dżungli. I nie cierpię drewna!

— Nie będziesz nam sprawiać problemów, co, kochanieńka?

— O nie, obiecuję. Nie podpisałam kontraktu z LDC, bo kiedy opuszczaliśmy Ziemię, byłam niepełnoletnia. Ale skończyłam już osiemnaście lat, więc mogę opuścić dom, jeśli mam na to ochotę.

Na chwilę wyraz konsternacji pomarszczył tłuste fałdy skóry na nalanej twarzy Gail.

— Dobra, nie musisz już dokładać do kotła, starczy tego drewna na resztę dnia. Popłyniemy jeszcze ze dwie godziny, a potem Lennie zacumuje na noc gdzieś za Schuster.

— W porządku. — Marie wyprostowała się; ramiona jej opadły, serce tłukło się w piersi. Dopięła swego!

— Na razie zajmij się kolacją — rzekła Gail.

— Tak, oczywiście.

— Myślę, że najpierw chciałabyś wziąć prysznic, kochanieńka. Opłukać się co nieco.

— Prysznic? — Marie miała wrażenie, że się przesłyszała.

Gail jednak pokazała jej maleńką klitkę wciśniętą między kambuz a koje, odgrodzoną zasłonką i dość szeroką, aby zmieściła się tam tęga żona kapitana. Patrząc pod nogi, Marie widziała rzekę przez szpary w podłodze. Kocioł parowy zasilał w prąd pompę i grzejnik, dzięki czemu z miedzianego sitka mogła trysnąć ciepła woda. Marie doznała większej przyjemności niż sybaryta w jacuzzi. Po raz ostatni brała prysznic jeszcze na Ziemi. Brud był nieodłącznym towarzyszem człowieka w chatach Aberdale czy zagrodach na sawannie. Wnikał w pory ciała, wpychał się pod paznokcie i oblepiał włosy. I nigdy całkiem nie schodził. Bo i nie mógł — w chłodnym strumieniu, bez mydła czy żelu.

Pierwsza struga wody z sitka była czymś zanieczyszczona i wywołała w niej obrzydzenie. Gail dała jej jednak kostkę bezwonnego, zielonego mydła, a także — do włosów — mydło w płynie. Marie zaczęła się zawzięcie szorować, podśpiewując sobie głośno.

* * *

Gwyn Lawes nawet nie podejrzewał, że może się natknąć na zesłańców, póki nie oberwał pałką w potylicę. Ból zamroczył go na dłuższą chwilę. Nie pamiętał, jak padał na ziemię. Dopiero co mierzył do danderila ze strzelby elektromagnetycznej, ciesząc się na myśl o spodziewanej pochwale pozostałych myśliwych, aż tu nagle czuł ziemię w ustach, brakowało mu tchu, a kręgosłup zdawał się płonąć. Mógł jedynie cicho charczeć.

Złapano go za ramiona i przewrócono na plecy. Po kręgosłupie przeszła kolejna fala ognia. Świat przyprawiał o mdłości swoim kołysaniem.

Quinn, Lawrence i Jackson stali nad nim z wyszczerzonymi zębami. Ich włosy spadały w lepkich kędziorach na umorusane twarze, postrzępione brody błyszczały od śliny, ze świeżych zadrapań płynęły strużki czerwonej, przemieszanej z błotem krwi.

Podobizny dzikusów, jacy o świcie dziejów przemierzali Ziemię.

Gwyn jęknął z trwogi.

Jackson pochylił się, obnażając zęby w jadowitym uśmiechu, po czym zakneblował mu usta kawałkiem szmatki. Teraz oddychanie przychodziło Gwynowi z jeszcze większym trudem; rozchylał szeroko nozdrza, wciągając życiodajny tlen. A potem znów go przewrócono twarzą do mokrej ziemi. Widział jedynie brudną trawę. Czuł też, jak cienki, twardy sznurek wiąże mu kostki i nadgarstki. Zaczęto go obszukiwać, macać po ubraniu, wywracać kieszenie. Czyjeś palce zatrzymały się niepewnie na schowku w nogawce spodni roboczych, rozpoznając kształt dysku kredytowego.

— Mam, Quinn! — wykrzyknął Lawrence triumfalnie.

Ktoś bez ceregieli odgiął prawy kciuk Gwyna.

— Skopiowałem wzór — odezwał się Quinn. — Zobaczmy, ile miał przy sobie. — Nastąpiła krótka pauza, a potem gwizdnięcie. — Cztery tysiące trzysta fuzjodolarów. Hej, Gwyn, gdzie twoja wiara w szczęśliwą przyszłość na nowej planecie? — Rozległy się szydercze śmiechy. — W porządku, przelew dokonany.

Lawrence, wsuń mu dysk z powrotem do spodni. Nikt go nie uaktywni, gdy facet będzie sztywny. Kto pozna, że został opróżniony?

Sztywny. Słowo to przedarło się przez gąszcz otępiałych myśli Gwyna. Stęknął, usiłując się podźwignąć. Wtedy ktoś kopnął go butem w żebra. Wrzasnął, a właściwie spróbował. Knebel dławił go tak, że tracił oddech.

— Ma przy sobie trochę przydatnego sprzętu, Quinn — rzekł Lawrence.

— Nóż rozszczepieniowy, zapalniczkę, a tutaj nawet osobisty blok naprowadzający. I zapasowe ładunki do strzelb.

— Zostawcie — rozkazał Quinn. — Jeśli będzie czegoś brakowało, mogą nabrać podejrzeń. Na razie musimy być ostrożni.

W końcu i tak wszystko będzie nasze.

Dźwignęli Gwyna i ponieśli na plecach niby łowieckie trofeum. To tracił przytomność, to ją odzyskiwał, w miarę jak nim potrząsano, a gałązki i pnącza chłostały go po twarzy.

Kiedy wreszcie grzmotnął o ziemię, wokoło było ciemniej.

Rozglądając się, dostrzegł w odległości kilku metrów gładki hebanowy pień starego deirara, którego ogromny parasolowaty liść rzucał szeroki krąg cienia. Uwiązany do drzewa sejas naciągał nierozerwalną linę z włókna krzemowego, drapiąc ziemię przednimi łapami, usiłując dopaść swoich dręczycieli. Z kłapiącej paszczęki ściekały długie strugi śliny. Raptem Gwyn uzmysłowił sobie, jaki los go czeka. Oddał mocz.

— Zdenerwujcie porządnie to bydlę — zarządził Quinn.

Jackson i Lawrence zaczęli rzucać kamieniami w sejasa. Zwierzę miotało się w bezsilnej wściekłości, wyginając konwulsyjnie ciało, jakby ktoś porażał je prądem elektrycznym.

Czyjeś buty zatrzymały się dwadzieścia centymetrów od nosa Gwyna. Quinn przykucnął przed swoją ofiarą.