Выбрать главу

Inni stali na podestach u końców wieloczłonowych wysięgników wyposażonych w ciężkie narzędzia do prac przy większych urządzeniach. Żółte światła błyskające na ruchomych maszynach w doku rzucały na każdą powierzchnię ostre, bursztynowe kręgi w zwariowanych deseniach.

Między rozmieszczonymi wokół platformy pięcioma gniazdami interfejsowymi a statkiem ciągnęły się setki kabli sygnałowych, co dawało wrażenie, jakby „Lady Makbet” uwiązano do podłoża siecią światłowodów. Zaraz pod centrum kontrolnym harmonijkowy rękaw śluzy o średnicy dwóch metrów pozwalał mechanikom dotrzeć do kapsuł mieszkalnych schowanych w samym sercu statku. Na ściennych wspornikach czekały na zamontowanie przeróżne podzespoły. Meyer nie miał pojęcia, gdzie mogłyby pasować. Kosmolot z wyposażenia „Lady Makbet” wisiał na ścianie doku niczym gigantyczna naddźwiękowa ćma z płatami skrzydeł w skosie ujemnym; usunięto z niego dodatkowe zbiorniki i baterie, które służyły Joshui podczas wypraw do Pierścienia Ruin, a cybermonter i dwie postaci w skafandrach próbowały usunąć z kadłuba grubą warstwę pianki, opryskując ją rozpuszczalnikiem. We wszystkich kierunkach fruwały szare pokruszone płatki.

— A czego się spodziewałeś? — zapytał Joshua. — Saturna 5?

— Siedział opięty pasami przed konsolą monitorującą prace cybermonterów. Kanciaste roboty przemieszczały się wzdłuż szyn wijących się spiralnie po ścianach doku, dających im dostęp do każdej części statku. Trzy skupiły się akurat przy zapasowym generatorze termonuklearnym, opuszczanym na oprawę na długich, białych, zdalnie kierowanych wysięgnikach. Naokoło fruwali inżynierowie: nadzorowali dokonujących instalacji cybermonterów, łączyli kable, elementy systemu chłodzenia, węże paliwowe. Joshua śledził ich postępy dzięki rozmieszczonym przy konsoli wszechkierunkowym projektorom AV.

— Cóż to ma być, krążownik liniowy? — dziwił się Meyer.

— Przeglądałem dane znamionowe tych węzłów, Joshua. Przeskoczysz piętnaście lat świetlnych, jeśli doładujesz do pełna te potwory.

— Coś w tym stylu — odparł w zamyśleniu.

Meyer chrząknął i przesunął wzrok z powrotem na statek. Z kolejnej wycieczki do „Udata” powracał wielofunkcyjny pojazd serwisowy: bladozielona, prostokątna skrzynia długości trzech metrów z małymi, kulistymi zbiornikami u spodu i trzema wieloczłonowymi wysięgnikami opatrzonymi gęstwą manipulatorów.

Pojazd przenosił zapakowany węzeł, kierując się w stronę jednej ze śluz warsztatowych.

Cherri Barnes zmarszczyła brwi, spoglądając podejrzliwie na „Lady Makbet”.

— Ile to cudo ma silników odrzutowych? — spytała. Zdawało się, że do tylnej części statku dołączono przesadną wręcz liczbę przewodów doprowadzeniowych. Na ściennych wspornikach dostrzegła dwie rury od napędu termojądrowego: grube dziesięciometrowe cylindry otoczone iniektorami wiązek jonowych, zwojami cewek magnetycznych, inicjatorami wiązań cząsteczkowych.

Joshua przekręcił nieco głowę, włączając dodatkowy projektor AV. Nowa kolumna wystrzeliła kanonadę fotonów wzdłuż swych nerwów optycznych, dając mu wgląd pod innym kątem na dodatkowy generator termojądrowy. Przyglądał się przez chwilę, po czym przesłał jednemu z cybermonterów datawizyjne instrukcje.

— Są cztery silniki napędowe — rzekł na głos.

— Cztery? — Statki adamistów wyposażone były z reguły w jeden silnik termojądrowy i dwa indukcyjne w charakterze rezerwy na wypadek sytuacji awaryjnej.

— Pewnie. Trzy termonukleame i jeden na antymaterię.

— Ty chyba żartujesz! — wykrzyknęła Cherri Barnes. — Za to grozi kara śmierci!

— Mylisz się!

Joshua i Meyer wyszczerzyli zęby z doprowadzającą do furii wyższością. Także pięciu pozostałych operatorów konsol skwitowało uśmiechem tę wymianę zdań.

— Kara śmierci grozi za posiadanie antymaterii — wyjaśnił Joshua. — Ale prawo kosmiczne Konfederacji nie wspomina o posiadaniu napędu na antymaterię. Dopóki nie napełnisz komór i nie uruchomisz napędu, jesteś czysty.

— Jasny gwint.

— A jak cię wszyscy szanują, kiedy wybuchnie wojna. Można samemu wypisać sobie bilet. Tak przynajmniej słyszałem.

— Założę się, że masz naprawdę potężny maser telekomunikacyjny. Taki, który mógłby wywiercić dziurę w kadłubie statku swoją wiadomością.

— Niezupełnie. „Lady Makbet” ma ich osiem. Tato był strasznym pedantem, jeśli chodzi o niezawodność systemu.

* * *

Bar Harkeya mieścił się na trzydziestym pierwszym piętrze wieżowca świętej Marty. Na malutkiej scence występował prawdziwy zespół, mechanicznie odgrywając jazzowe numery przeplatane raz po raz jękliwym zawodzeniem trąbek. Piętnastometrowy dębowy bufet pochodził — jak zapewniał właściciel — prosto z dwudziestowiecznego paryskiego burdelu. Oferta trunków uwzględniała trzydzieści osiem rodzajów piwa i trzykrotnie więcej mocniejszych napojów wyskokowych, łącznie z „Norfolskimi Łzami” dla tych, którzy mogli sobie na nie pozwolić. Wnęki ścienne ze stolikami zasłaniało się w razie potrzeby przed wzrokiem pozostałych gości. Na uwagę zasługiwały także długie stoły do przyjęć, parkiet taneczny, oświetlenie emitujące fotony tuż przy dolnej granicy żółtego spektrum. Ponadto serwowano tu doskonałe posiłki przygotowywane przez szefa kuchni, który, jeśli wierzyć Harkeyowi, pracował niegdyś w królewskich kuchniach w księstwie Jerez. A kelnerki były młode, ładne i nosiły czarne, skąpe fartuszki.

Szczypta elegancji w zestawieniu z niezbyt drogimi napojami przyciągała tutaj liczne załogi statków dokujących w porcie Tranquillity. Nocą przeważnie panował w barze ścisk. Joshua zawsze tu przychodził: najpierw jako nieopierzony wyrostek po codzienną porcję kosmicznych opowieści, potem jako zbieracz artefaktów, aby kłamać, ile zarobił i jakie to niewyobrażalne znalezisko przeleciało mu właśnie koło nosa — teraz zaś jako człowiek z najszacowniejszych elit, kapitan własnego statku gwiezdnego, w dodatku jeden z najmłodszych w historii.

— Nie wiem, Joshua, jaki diabeł kazał ci wysmarować kosmolot tą pianką — skarżył się Warlow z goryczą. — Draństwo wcale nie chce złazić.

Kiedy Warlow coś mówił, wszyscy go słuchali. Bo też nie mieli wyboru, przynajmniej ci w promieniu ośmiu metrów. Był kosmonikiem, urodził się w przemysłowym osiedlu asteroidalnym.

Miał siedemdziesiąt dwa lata i przeszło dwie trzecie życia spędził w stanie nieważkości, przy czym nie odziedziczył po przodkach tego rodzaju genetycznych ulepszeń co Joshua czy edeniści.

Po pewnym czasie jego narządy zaczęły ulegać degeneracji, kości wskutek odwapnienia upodobniły się do kruchych porcelanowych patyków, doszła atrofia mięśni, płyny zbierające się w tkankach uszkodziły płuca i doprowadziły do niewydolności układu limfatycznego. Początkowo walczył z tym za pomocą lekarstw i nanonicznych suplementów, potem suplementy ustąpiły na rzecz bardziej zaawansowanych przeróbek. Szkielet z włókna węglowego wyparł stare kości, pobór energii elektrycznej zastąpił przyjmowanie pokarmu. Ostatecznie wymieniono mu również niszczony przez egzemę naskórek — na gładką ochrowo — żółtą błonę silikonową. Warlow nie potrzebował skafandra, gdy wychodził w próżnię, mógł przeżyć ponad trzy tygodnie bez uzupełniania zapasów tlenu i energii. Rysy jego twarzy nabrały czysto kosmetycznego znaczenia, stanowiąc, niczym u manekina, karykaturę ludzkiej fizjonomii, aczkolwiek przez zastawkę wlotową gardła mógł pobierać płyny. Nie miał owłosienia i nie przejmował się czymś takim jak ubranie. Swą płeć zatracił gdzieś przed sześćdziesiątką.