Joshuę już wcześniej dręczyła ciekawość, lecz teraz jak urzeczony obserwował spod oka trzech mężczyzn śledzących niepozorną doktor Mzu, którzy prawie wpadli na siebie w drzwiach baru. A więc i tym razem nie zawiodła go intuicja.
Chryste, kim ona była?
Tranquillity wie, to pewne. Wie ponadto, że jest szpiegowana i kim są ci szpiedzy. A to znaczyło, że i Ione będzie wiedziała.
Wciąż łamał sobie głowę, jakie właściwie uczucia żywi wobec Ione. W całym wszechświecie nie znajdzie pewnie nikogo lepszego w łóżku, lecz świadomość, że tymi czarującymi, modrymi oczętami spogląda na niego Tranquillity, że wszystkie te beztroskie dziewczęce kaprysy są tylko przykrywką dla procesów myślowych chłodniejszych od zestalonego helu — stanowiła źródło niemałych konsternacji. Lecz to go nie odpychało. Miała całkowitą rację: nie był jej w stanie odmówić.
Powracał do niej dzień w dzień, instynktownie, niczym ptak wędrowny do ciepłych krajów. Podniecała go myśl, że może się kochać z Lordem Ruin, z Saldaną. Gdy ich ciała się splatały, był w siódmym niebie.
Ostatnimi dniami często sobie uzmysławiał, że męskie ego to władca marionetek z czarnym poczuciem humoru.
Joshua nie miał czasu rozmyślać nad zagadką doktor Mzu, zbliżał się do niego bowiem ktoś jeszcze. Odwrócił się z nieco zbołałą miną.
Trzydziestoletni mężczyzna w trochę znoszonym niebieskim, jednoczęściowym kombinezonie przeciskał się przez tłum, machając z ożywieniem ręką. Był niższy od Joshuy tylko o kilka centymetrów, miał krótkie czarne włosy oraz te regularne rysy twarzy, które sugerowały sporą dawkę genetycznych modyfikacji. Przywitał się uśmiechem bladym, ale i dość konfidencjonalnym.
— Tak? — zapytał Joshua obojętnie w drodze do stolika.
— Kapitan Calvert? Jestem Erick Thakrar, inżynier pokładowy piątego stopnia.
— Aha — mruknął Joshua.
Wybuch tysiąc decybelowego śmiechu Warlowa uciszył na moment gwary rozmów.
— Stopnie przydziela się zwykle na podstawie liczby wylatanych godzin — dodał Erick. — Długo pracowałem w obsłudze kosmodromu. Właściwie należałby mi się stopień trzeci, jeśli nie wyższy.
— I szuka pan zajęcia?
— Dokładnie.
Joshua wahał się. Wprawdzie brakowało mu wciąż dwóch osób do kompletu, w tym inżyniera pokładowego, lecz powróciło owo lodowate uczucie niepokoju, o wiele silniejsze niż w czasie rozmowy z doktor Mzu.
Jezu, kim jest ten facet? Seryjnym mordercą?
— Rozumiem — rzeki lakonicznie.
— To dla pana dobra okazja, bo proszę jedynie o stawkę specjalisty piątego stopnia.
— Wolę płacić załodze pewien procent od wartości kontraktu lub od zysku z transakcji, jeśli będziemy wozić własny towar.
— Brzmi zachęcająco.
Joshua nie znajdował w nim żadnej usterki. Młody, pełen entuzjazmu, niewątpliwie dobry z swoim fachu i chyba jeden z tych, którzy chętnie naginają prawo — czego nie sposób uniknąć, jeśli pilotuje się niezależny statek. Teoretycznie człowiek, jakiego dobrze mieć koło siebie. Tylko dlaczego budził w nim niepokój?
— W porządku, wezmę od pana życiorys, ale przejrzę go później — powiedział. — Dziś wieczór nie czuję się na siłach do podejmowania ważnych decyzji.
Na koniec zaprosił Thakrara do stolika, aby się przekonać, czy znajdzie on wspólny język z pozostałą trójką. Okazało się, że ma podobne poczucie humoru, kilka własnych historii do opowiedzenia, sporo pije, ale z pewnym umiarem.
Joshua obserwował ich przez coraz to bardziej różową mgiełkę (sprawka szampana), zmuszony raz po raz przesuwać Kelly na bok, aby nie zasłaniała widoku. Warlow polubił Ericka, podobnie jak Ashly Hanson i Melvin Ducharme, specjalista od silników; Erick zaprzyjaźnił się nawet z Meyerem i załogą „Udata”. Stał się jednym z nich.
I w tym cały kłopot, duma! Joshua. Thakrar za bardzo pasował do swej roli.
Kwadrans po drugiej nad ranem, nieźle już wstawiony, Joshua zdołał zwiać Kelly i wymknąć się z baru Harkeya w towarzystwie Helen Vanham. Mieszkała sama w apartamencie dwa pietra niżej.
W jej mieszkaniu nie dostrzegł wielu sprzętów, polipowe ściany były białe i puste. Wielkie kolorowe poduchy poniewierały się po topazowej, okrytej mchem podłodze, na kilku aluminiowych skrzyniach stały jak na stolikach butelki i kieliszki, a w kącie widniała potężna kolumna projektora AV. W łukowatych przejściach do sąsiednich pomieszczeń wisiały zsuwane jedwabne kotarki.
Ktoś namalował na nich kontury zwierząt; na jednej ze skrzyń leżały pędzle i słoiczki po farbach. Pod mchem, niczym skalne grzyby, pęczniały polipowe guzy: zalążki mebli rozwijające się wolno do form określonych przez Helen.
W ścianie naprzeciwko okna tkwił panel wydzielania jedzenia; swoiste dójki, niby żółtobrązowe gumowe smoczki, stały dumnie rzędem, wskazując na częste używanie. Od dawna już Joshua nie korzystał z paneli, choć jeszcze przed kilku laty, gdy cierpiał na brak gotówki, uważał to jedzenie za wybawienie.
Podobne urządzenie spotykało się w każdym mieszkaniu w Tranquillity. Z dystrybutorów wypływały jadalne pasty i soki owocowe, zsyntetyzowane przez zespoły gruczołów wewnątrz ściany.
Smakowały jak prawdziwe, pod tym względem nie sposób było odróżnić pasty od prawdziwego kurczaka, wołowiny, wieprzowiny czy baraniny, nawet kolory nie odbiegały za bardzo od pierwowzoru. Tylko ich konsystencja, takiej kleistej pulpy, zawsze odpychała Joshuę.
Płyny odżywcze wydzielane przez narządy trawienne przy południowej czapie biegunowej wchłaniane były przez gruczoły z sieci arterii oplatających habitat. Dochodził też recykling: u podstawy każdego drapacza gwiazd wyspecjalizowane organy rozkładały ludzkie nieczystości i wszelkie resztki organiczne. Porowate sekcje powłoki wydalały substancje toksyczne, aby w zamkniętej biosferze habitatu nie nawarstwiły się niebezpieczne osady.
Nie istniało coś takiego jak problem głodu w technobiotycznych habitatach, choć zarówno edeniści, jak i mieszkańcy Tranquillity importowali z całego obszaru Konfederacji znaczne ilości win i rzadkich przysmaków. Mogli sobie na to pozwolić, ale chyba nie Helen.
Nabrzmiałe „dójki” i brak jakichkolwiek zbytków nadawały mieszkaniu, pomimo jego rozmiarów, wygląd dziupli studenckiej.
— Zrób sobie drinka — powiedziała Helen. — A ja zrzucę z siebie ten szyty pod klientów fartuszek. — Przeszła do sypialni, zasunąwszy za sobą kotarę.
— Czym się zajmujesz oprócz pracy w barze Harkeya? — spytał.
— Studiuję sztukę! — odkrzyknęła. — Harkey daje mi forsę na rozrywki.
Joshua oderwał wzrok od butelek i z większym niż przedtem zainteresowaniem przyjrzał się namalowanym zwierzętom.
— Dobrze ci idzie?
— Może kiedyś będzie szło lepiej. Nauczyciel twierdzi, że mam wyczucie formy. Ale to pięcioletnie studia i nadal jeszcze poznajemy zasady malowania i rysunku. Za rok przejdziemy do technologii AV, a za dwa lata dojdzie synteza nastroju. Strasznie się to ślimaczy, ale bez podstaw ani rusz.
— Od jak dawna robisz u Harkeya?
— Dwa miesiące. Miła praca. Wy, ludzie z przemysłu kosmicznego, lubicie dawać napiwki i nie pchacie się z łapami jak te palanty z finansjery. Przez tydzień pracowałam w wieżowcu świętego Pelhama. Okropność!
— Spotkałaś kiedyś Ericka Thakrara? Siedział ze mną przy stoliku, taki pod trzydziestkę, w niebieskim kombinezonie.
— Jasne. Od dwóch tygodni wpada regularnie. Też nie skąpi na napiwki.
— Wiesz może, gdzie pracował?
— W dokach. Firma Lowndes, o ile się nie mylę. Zatrudnił się kilka dni po przylocie.
— Którym statkiem przyleciał?
— „Shah of Kai”.
Joshua otworzył kanał łączności z siecią telekomunikacyjną Tranquillity, prosząc datawizyjnie o dostęp do bazy danych w biurze Lloyda. „Shah of Kai” okazał się wycofanym ze służby we Flocie lekkim frachtowcem o napędzie termonuklearnym i maksymalnym przyspieszeniu 6 g, zarejestrowanym w pewnej spółce holdingowej z układu Nowej Kalifornii. Jedna z ładowni zawierała kapsuły zerowe dla oddziału piechoty, poza tym okręt dysponował laserowym systemem obrony zbliżeniowej. Jednostka bojowa osiedla asteroidalnego.
Mam cię, pomyślał Joshua.
— Widziałaś kogoś z załogi? — zapytał.
Helen pojawiła się w progu sypialni. Miała na sobie koszulkę z przezroczystego opalu z długimi rękawami i białe welurowe buty sięgające do połowy ud.
— Później ci powiem — odparła.
Joshua mimowolnie oblizał wargi.
— Mam plik ze świetnym pomieszczeniem, które pasuje do twojego stroju, gdybyś zechciała go wypróbować.
Postąpiła krok do przodu.
— Dawaj.
Uruchomił plik środowiskowy i nakazał nanosystemowi otworzyć kanał łączności z Helen. Nerwy wzrokowe zarejestrowały krótkotrwały rozbłysk. Skromnie urządzone mieszkanie ustąpiło miejsca jedwabnym ścianom cudownego, pustynnego namiotu.
W mosiężnych urnach przy wejściu rosły wysokie paprocie, długi stół bankietowy zastawiony był złotymi półmiskami i błyszczącymi od klejnotów pucharami, a egzotyczne wzorzyste draperie kołysały się wolno w podmuchach ciepłego, suchego wiatru, który hulał po szkarłatnej pustyni. Za plecami Helen znajdowała się zasłonięta część namiotu, choć lekko uchylone jedwabie ukazywały rąbek olbrzymiego łoża z purpurową pościelą i adamaszkowym baldachimem, wznoszącym się na słupkach z czerwonymi frędzlami niczym wschodzące słońce wycięte z materiału.
— Miło tu — przyznała Helen, rozglądając się pobieżnie.
— To tutaj Lawrence z Arabii przyjmował swoje nałożnice w osiemnastym wieku. Był szejkiem czy królem, który walczył z cesarstwem rzymskim. Stuprocentowo oryginalny zapis sensywizyjny ze staruszki Ziemi. Kapitan pewnego statku, mój przyjaciel, odwiedził muzeum i od niego to dostałem.
— Poważnie?
— Jasne. Ten Lawrence miał sto pięćdziesiąt żon, tak mówią.
— Rany. I wszystkim osobiście dogadzał?
— Pewnie, bo i musiał. Broniła ich przecież armia eunuchów.
Żaden inny człowiek nie mógł się do nich zbliżyć.
— Czy te czary zaraz się nie rozwieją?
— A chcesz się przekonać?