Выбрать главу

— Jeśli chodzi o sferę psychiki, już od wielu lat jesteś gotowa. Lecz fizycznie… być może. W każdym razie dojrzałaś do tego, żeby przyjąć na siebie ciężar macierzyństwa. Aczkolwiek uważam, iż powinnaś się ubierać w coś bardziej stosownego do swej pozycji społecznej.

Ione spojrzała po sobie. Nosiła różowe bikini i kusą zieloną bluzeczkę, strój idealny na wieczorne wyprawy pływackie do zatoczki.

— Trudno odmówić ci racji.

* * *

Przy południowej czapie biegunowej nie było półek cumowniczych dla czarnych jastrzębi. Polip tworzący tę półkulę miał grubość dwukrotnie większą od zwyczajnej powłoki, dzięki czemu mógł w sobie pomieścić kilka zbiorników wielkości małego jeziora ze związkami węglowodorowymi czy też potężne narządy trawienia minerałów. Narządy te wytwarzały krążące później w rozległej podpowłokowej sieci kanałów różnorodne płyny odżywcze, które zaopatrywały w pokarm warstwę kariokinetyczną odpowiedzialną za regenerację polipa, gruczoły wydzielania jedzenia w apartamentach wieżowców, cokoły na półkach kosmodromu, gdzie pobierały pokarm lądujące statki technobiotyczne, jak również wszystkie te wyspecjalizowane organy, które uczestniczyły w zachowaniu równowagi środowiskowej habitatu. Trudno byłoby wytyczyć dojścia do zewnętrznej powłoki wśród gęsto upakowanych zespołów tych kolosalnych wnętrzności.

Nie powstał tu także nieobrotowy kosmodrom. W zewnętrznej stożkowatej pokrywie widniała podobna do krateru gardziel półtorakilometrowej średnicy. Od środka jej powierzchnię porastały rurowate rzęski — stumetrowe kolce, na które nadziewał się asteroidalny rumosz zwożony przez statki z wewnętrznego pierścienia Mirczuska. Wydzielane z rzęsek enzymy opłukiwały skalne bryły i rozdrabniały je na gruz i pył — okmchy łatwiej przyswajalne, pochłaniane i trawione już bez większych trudności.

Brak kosmodromu nad czapą w połączeniu z rozlanym wokół jej podstawy słonowodnym morzem sprawiał, że niewiele się działo na zboczach krateru. Dwa pierwsze kilometry nad zatoczkami, niczym w starożytnym górskim gospodarstwie, pocięte były tarasami, obsadzone kwitnącymi krzewami i sadami pielęgnowanymi przez serwitory rolnicze. Ponad tarasami błotnista gleba lgnęła do coraz to bardziej stromego polipowego podłoża; tę pierścieniową łąkę porastała gęsto trawa, której korzenie próbowały przeciwdziałać skutkom grawitacji, zapobiegając erozji. Zarówno trawa, jak i gleba kończyły się raptownie trzy kilometry od pokrywy, gdzie polip piął się w górę na kształt ściany urwiska. Na samej jego osi wynurzała się na całej długości masywnego habitatu tuba świetlna: walcowata siatka przewodników organicznych, w których potężnym polu magnetycznym utrzymywała się fluoryzująca plazma, dająca wnętrzu światło i ciepło.

Michael Saldana doszedł do wniosku, że spokojna, niemal wyludniona kraina pod południową czapą nadaje się wyśmienicie na miejsce dla ośrodka badawczego. Biurowce i laboratoria zajmowały obecnie ponad dwa kilometry kwadratowe niżej położonych tarasów — największy kompleks wolno stojących budynków wewnątrz habitatu przypominał kampus jakiegoś zamożnego, prywatnego uniwersytetu.

Biuro dyrektora programu znajdowało się na ostatnim piętrze pięciokondygnacyjnego budynku administracji — przysadzistego walca z lustrzanego szkła miedziowego otoczonego szarymi, kolumnowymi balkonami. Zbudowany z tyłu kampusu na wysokości pięciuset metrów nad poziomem morza, zapewniał niezwykły, panoramiczny widok na subtropikalną sawannę niknącą w sinej dali.

Parker Higgens był niezwykle dumny z tego widoku, bezsprzecznie najpiękniejszego w całym Tranquillity, traktując go jako jedną z przyjemności, na którą zasłużył sobie ósmy dyrektor programu badawczego — dodatek do komfortowego biura wyposażonego w ciemnopurpurowe meble z drewna ossalowego, które sprowadzono z Kulu jeszcze przed kryzysem abdykacyjnym. Parker Higgens miał osiemdziesiąt pięć lat. Nominację otrzymał przed dziewięciu laty na mocy jednego z ostatnich rozporządzeń Lorda Ruin oraz z łaski Boga (tudzież przodka na tyle majętnego, że pozwolił sobie na porządne modyfikacje genetyczne). Spodziewał się piastować swoje stanowisko przez następne dziewięć lat. Przed dwudziestu laty zrezygnował z pracy naukowej i skupił się na administracji. Na tym polu odnosił rozliczne sukcesy: tworzył zgrane zespoły, poskramiał nieznośne charaktery, wiedział, kiedy przycisnąć, a kiedy odpuścić. Skuteczni kierownicy programów badawczych należeli do rzadkości, każdy jednak przyznawał, że pod jego kierownictwem prace przebiegały bez większych zgrzytów.

Parker Higgens lubił utrzymywać w swoim świecie ład i porządek, był to jego przepis na powodzenie, nic więc dziwnego, że doznał szoku, kiedy pewnego ranka przyszedł do pracy i zastał za swoim biurkiem młodą blondynkę rozpostartą wygodnie w głębokim, wyściełanym krześle.

— A kimże ty jesteś, do jasnej cholery?! — wrzasnął. I wtedy zobaczył pięciu sierżantów stojących na baczność pod ścianami.

Jedynie oni sprawowali w Tranquillity władzę policyjną, półświadome technobiotyczne serwitory kontrolowane kanałami afinicznymi przez osobowość habitatu. Przestrzeganie prawa wymuszali skrupulatnie i bezstronnie. Zaprojektowano ich na budzących strach humanoidów, dwumetrowych drągali opancerzonych brązowoczerwonym egzoszkieletem; wieloczłonowe pierścienie w stawach zapewniały im pełną operatywność przegubów. W topornie uformowanych głowach oczy osadzone były na dnie głębokich poziomych szczelin. Ludzkie ciało najbardziej przypominały ich dłonie, pokryte błoniastą skórą zamiast egzoszkieletu. Oznaczało to, że mogli posługiwać się wszystkimi przedmiotami stworzonymi dla człowieka, ze szczególnym uwzględnieniem broni. Każdy z nich nosił za pasem pistolet laserowy, porażacz mózgu i mankiety bezpieczeństwa. Pas wystarczał im za całą garderobę.

Parker Higgens popatrzył w osłupieniu na sierżantów, potem skierował wzrok z powrotem na dziewczynę. Miała na sobie bardzo drogi jasnoniebieski kostium, a jej błękitne oczy onieśmielały głębią spojrzenia. I ten nos… Parker może i był biurokratą, ale nie idiotą.

— To… pani? — wyszeptał z niedowierzaniem.

Ione uśmiechnęła się blado, powstała i wyciągnęła dłoń.

— Tak, dyrektorze. Obawiam się, że ja. Ione Saldana.

Uścisnął z wahaniem jej dłoń, która wydała mu się wyjątkowo chłodna i drobna. Na palcu dziewczyny dostrzegł sygnet: na czerwonym rubinie wyryto feniksa w koronie, herb Saldanów. Był to pierścień książęcy, którego Michael nie raczył oddać strażnikowi królewskich klejnotów, udając się na zesłanie. Parker Higgens widział go po raz ostatni na palcu Maurice’a Saldany.

— Czuję się zaszczycony — bąknął. Omal mu się przy tym nie wypsnęło: Ależ ty jesteś dziewczyną! — Znałem pani ojca, był nieprzeciętnym człowiekiem.

— Dziękuję. — Twarz Ione pozostała kamienna. — Zdaję sobie sprawę, dyrektorze, że jest pan zajęty, lecz chciałabym dziś zwiedzić ośrodek badawczy. Niech kierownicy wydziałów przygotują sprawozdania ze swej działalności i w ciągu dwóch dni dadzą mi je do przeglądu. Starałam się być na bieżąco z postępami badań, lecz zapoznawanie się z nimi za pośrednictwem zmysłów Tranquillity i wysłuchanie wyjaśnień na miejscu to dwie zupełnie różne rzeczy.

Wszechświat Parkera Higgensa zadrżał w posadach. Inspekcja… i czy to się komuś podobało, czy nie, ta oto panienka zarządzała funduszami, bez których upadłby cały program. Co będzie, jeśli…

— Ma się rozumieć. Osobiście panią oprowadzę.

Ione obeszła biurko.

— Mogę o coś zapytać? Czy program badania cywilizacji Laymilów będzie kontynuowany? Poprzedni Lordowie Ruin bardzo…