Выбрать главу

— Proszę się nie lękać, dyrektorze. Moi przodkowie mieli bezwzględną rację: trzeba dołożyć wszelkich starań, aby rozwikłać tajemnicę Laymilów.

Oddaliła się wizja nieuchronnego nieszczęścia i Parker doznał wrażenia, jakby zza chmur wyjrzało nagle słońce. A jednak wszystko miało skończyć się szczęśliwie. Prawie wszystko. Dziewczyna!

Spadkobiercy Saldanów zawsze byli mężczyznami.

— Tak, proszę pani!

Eskorta sierżantów otoczyła Ione.

— Za mną — rzuciła, po czym wyszła z biura.

W mało dostojny sposób nogi dyrektora spontanicznie przyspieszyły kroku. Żałował, że ludzie nie wykonują jego rozkazów z podobnym animuszem.

* * *

A więc jednak trzeci Lord Ruin!

Wieść ta gruchnęła trzydzieści siedem sekund po tym, jak Ione weszła w towarzystwie Parkera Higgensa do budynku laboratoryjnego mieszczącego wydział genetyki roślin. Każdy pracownik instytutu wyposażony był w neuronowy nanosystem. Gdy tylko minął moment instynktownego strachu przed karą za jakieś wykroczenie i towarzyszący temu szok na widok dyrektora i pięciu sierżantów wchodzących bez uprzedzenia ledwie dziesięć minut od rozpoczęcia pracy — gdy padły pierwsze słowa powitania, profesorowie i technicy zaczęli pośpiesznie otwierać kanały łączności z siecią telekomunikacyjną habitatu. Każdy przekaz datawizyjny rozpoczynał się mniej więcej tak: Nie uwierzysz w to, ale…

Ione obejrzała projekcje AV genów ksenobiotycznych roślin, zamknięte inspekty z kiełkami przeciskającymi się przez warstwę gleby oraz donice z wielkimi, podobnymi do paproci roślinami o szkarłatnych liściach. Skosztowała też jakieś małe owoce, czarne i pomarszczone.

Kiedy przyjaciele, znajomi i koledzy zostali już poderwani na nogi, upłynęło kolejne piętnaście sekund, zanim komuś przyszło do głowy powiadomić media.

Ione i Parker Higgens przeszli z laboratorium zajmującego się budową roślin do wydziału analiz strukturalnych habitatów Laymilów. Ludzie stali szpalerem wzdłuż kamiennej alejki, depcząc po rabatach. Oklaski i wiwaty podążały za nią na podobieństwo fali, ten i ów gwizdał z uznaniem na jej widok. Sierżanci musieli delikatnie odsuwać na bok co bardziej energicznych widzów. Ione ściskała ręce i machała tłumom.

Pięć spośród najbardziej liczących się w Konfederacji agencji prasowych posiadało swoje biura w Tranquillity i wszystkie one dowiedziały się o wizycie Ione w instytucie badawczym już w ciągu pierwszych dziewięćdziesięciu sekund trwania jej inspekcji.

Zdumiony asystent redaktora z biura Collinsa zapytał natychmiast osobowość habitatu, czy to prawda.

— Tak — brzmiała zwięzła odpowiedź.

Przerywano zaplanowane wcześniej programy poranne, aby przekazać sensacyjną wiadomość. Reporterzy gnali w stronę wagoników kolejki tunelowej. Redaktorzy bez chwili zwłoki otwierali kanały łączności ze swoimi wtyczkami wśród personelu badawczego, żądni najświeższych raportów. Datawizyjne przekazy ustępowały sensywizyjnym, w miarę jak napływały do studia impulsy nerwów wzrokowych i słuchowych reporterów. Po dwudziestu minutach osiemdziesiąt procent mieszkańców Tranquillity albo oglądało na projektorach AV zaimprowizowaną przez Ione przechadzkę, albo odbierało przekaz sensywizyjny poprzez łącza neuronowych nanosystemów.

To dziewczyna, Lord Ruin jest dziewczyną, Boże, Saldanowie dostaną obłędu, koniec szans na pojednanie z królestwem.

W laboratorium fizjologicznym pracowało dwóch Kiintów; jeden z nich zjawił się w oszklonym holu, aby powitać Ione. Był to imponujący i poruszający widok: kruche dziewczę stojące twarzą w twarz z olbrzymim ksenobiontem.

Śnieżnobiała skóra Kiinta (właściwie dorosłej samicy) połyskiwała w jasnych promieniach poranka, jakby się ubrał w świetlistą otoczkę. Obłe cielsko dziewięciometrowej długości i trzymetrowej szerokości stało na ośmiu tłustych, słoniowatych nogach. Głowę miało niemal tak długą, jak Ione była wysoka i to ją troszkę deprymowało, kojarzyła się bowiem z prymitywną tarczą; koścista, nieco odęta, trójkątna i zwężająca się ku dołowi, podzielona na dwie płaszczyzny biegnącym przez środek zgrubieniem. W połowie jej długości szkliła się para oczu, zaraz nad sześcioma otworami oddechowymi w kosmatych otoczkach, które drżały przy każdym oddechu. Wąskie zakończenie głowy pełniło funkcję dzioba, wspomaganego przez parę mniejszych, odchylnych segmentów.

Dwa wyrostki ramienne, wynurzywszy się przy karku, zaczęły się wydłużać wokół górnej części głowy. Wyglądały jak gołe macki.

Wtem pod skórą zafalowały mięśnie traktamorficzne i koniec prawego ramienia ukształtował się na podobieństwo ludzkiej dłoni.

— Witamy cię serdecznie, Ione Saldana — odezwał się Kiint w jej myślach.

Edeniści nie potrafili wyczuć jakiejkolwiek formy komunikacji między Kiintami, lecz ci swobodnie korzystali z ludzkich kanałów afinicznych. Może posiadali wrodzone zdolności telepatyczne? Był to jeden z licznych sekretów enigmatycznych ksenobiontów.

— Zainteresowanie tym przedsięwzięciem badawczym przynosi ci chlubę — dodał Kiint.

— A ja dziękuję, że nas wspieracie — odpowiedziała Ione.

— Z tego, co słyszałam, zainstalowane przez was analizatory okazały się niezwykle przydatne.

— Czyż mogliśmy odrzucić zaproszenie twego dziadka?

Przezorność, jaką się wykazał, jest rzadką cechą w waszej rasie.

— Kiedyś chciałabym o tym z wami porozmawiać.

— Naturalnie. Teraz jednak musisz dokończyć swoje wspaniałe wystąpienie. — Myśli tej towarzyszyła pewna nuta powściąganej wesołości.

Kiint wyciągnął swą uformowaną na poczekaniu rękę i na moment dotknęły się ich dłonie. Zwalista głowa pochyliła się z lekka.

Szmery zdumienia przeszły po ludziach zebranych w holu.

Rany, kto by pomyślał! Nawet Kiint jest pod wrażeniem.

Po dokonaniu inspekcji Ione stała samotnie w sadzie poza obrębem instytutu, otoczona przyciętymi na kształt grzybów drzewkami o gałązkach okrytych puchem kwiecia. Płatki wirowały wolno w powietrzu, zaścielając sięgającą kostek trawę śnieżnobiałym kobiercem. Stalą odwrócona plecami do habitatu, toteż całe wnętrze wydawało się zawijać wokół niej niby dwie szmaragdowe fale o grzywach splecionych na firmamencie w długiej płomienistej linii białego, skrzącego się światła.

— Chcę wam powiedzieć o wierze, jaką pokładam w tych wszystkich, którzy mieszkają w Tranquillity — zaczęła. — Sto siedemdziesiąt lat temu zbudowaliśmy od podstaw społeczeństwo szanowane w całej Konfederacji. Jesteśmy niezależni, właściwie całkowicie wolni od przestępczości i zamożni, zarówno we wspólnocie, jak i każdy z osobna. Mamy prawo być dumni z tego osiągnięcia, ponieważ nie zostało nam ono dane, okupiliśmy je ciężką pracą i wyrzeczeniami. A sukces wymaga stwarzania dogodnych warunków do rozwoju przemysłu i przedsiębiorczości. Mój ojciec i dziadek całą duszą wspierali prywatną inicjatywę, tworząc środowisko, w którym handel i przemysł podnoszą standard życia mieszkańców i pozwalają im pracować na lepszą przyszłość następnych pokoleń. W Tranquillity marzenia mają większą niż gdziekolwiek szansę, by się spełnić. Przedmiotem mojej głębokiej nadziei jest to, że wciąż będziecie próbowali nadać im realny kształt.

Wobec tego przyrzekam poświęcić moje rządy zachowaniu ekonomicznych, prawnych i politycznych uwarunkowań, dzięki którym inni patrzą dziś z zazdrością na nasze postępy, a my możemy z optymizmem patrzeć w przyszłość.

Obraz i głos, a wraz z nimi aromatyczna woń kwiatów przestały docierać do studiów datawizyjnych. A mimo to nie dało się zapomnieć tego nieśmiałego uśmieszku.