Выбрать главу
* * *

Czegoś podobnego do tej jaskini Joshua nie widział jeszcze w Tranquillity. Sklepienie miała w przybliżeniu półkuliste, średnicę około dwudziestu metrów i równe podłoże z białego polipa.

Regularność rysów ścian naruszały jednak organiczne wypustki — wielkie kalafiorowate narośle, które niekiedy drżały z lekka, gdy im się przyglądał; dało się też zauważyć twarde pączki mięśni zwierających. Wnęki z przyrządami o medycznym wyglądzie były scalone z polipem; nie wiedział, czy zostały z niego wymodelowane, czy też wchłonięte osmotycznie.

Całe to miejsce miało „biologiczny” charakter. Czuł się tutaj nieswojo.

— Cóż to takiego? — zapytał dziewczynę.

— Centrum klonowania łonowego. — Ione wskazała na jeden ze zwieraczy. — W czymś takim hodujemy serwoszympansy.

Wszystkie serwitory w habitacie są bezpłciowe, więc nie mogą mieć potomstwa. Tranquillity musi je rozmnażać. Jest kilka typów serwoszympansów: oczywiście sierżanci, do tego dochodzą rozmaite twory wyspecjalizowane chociażby do remontów trakcji czy konserwacji tuby świetlnej. Ogółem mamy czterdzieści trzy odrębne gatunki.

— Aha. To dobrze.

— Łona podłączone są bezpośrednio do przewodów pokarmowych, nie potrzeba tu wiele dodatkowego sprzętu.

— Jasne.

— I ja tu się rozwijałam.

Joshua zmarszczył brwi. Wołał o tym nie myśleć.

Ione podeszła do stojącego na ziemi i sięgającego jej do pasa stalowoszarego urządzenia elektronicznego. Zielone i bursztynowe diody mrugały wesoło. U góry we wgłębieniu widniała cylindryczna kapsuła zerowa, długa na dwadzieścia centymetrów i na dziesięć szeroka. Jej powierzchnia przypominała mocno zmatowiałe lustro. Kanałem afinicznym Ione przekazała polecenie technobiotycznym procesorom urządzenia i zaraz otwarło się wieko kapsuły.

Joshua wpatrywał się milcząco w kulisty sustentator, który Ione umieszczała w środku. Przecież to był jego syn. W głębi duszy pragnął położyć temu kres, sprawić, by dziecko narodziło się zwykłym sposobem — chciał je poznać i patrzeć, jak dorasta.

— Zwyczaj pozwala nadać teraz dziecku imię — powiedziała Ione. — Jeśli masz ochotę.

— Marcus. — Imię jego ojca. Nawet się nie namyślał.

Jej szafirowe oczy były szkliste, odbijało się w nich skąpe, perłowe światło pasów elektroforescencyjnych.

— Oczywiście. A zatem Marcus Saldana.

Joshua otworzył usta, gotów zaprotestować.

— Dziękuję — rzekł potulnie.

Wieko się zamknęło i powierzchnia kapsuły przybrała czarną barwę. Nie wyglądała na rzeczywisty przedmiot, prędzej na szczelinę, za którą zieje kosmiczna pustka.

Długą chwilę przyglądał się kapsule. Czy można odmówić Ione?

Wsunęła mu rękę pod ramię, po czym wyszli z centrum klonowania na korytarz.

— Jak przebiega remont „Lady Makbet”?

— Nie najgorzej. Inspektorzy z Komisji Astronautycznej zatwierdzili integrację systemów. Zabieramy się za składanie kadłuba, co powinno zabrać jakieś trzy dni. Jedna ostateczna inspekcja, certyfikat zdolności do lotów kosmicznych i mogę startować.

Podpisałem kontrakt z Rolandem Framptonem na dostawę towaru z Rosenheimu.

— To świetna wiadomość. Wobec tego mam cię dla siebie jeszcze przez cztery noce.

Przyciągnął ją odrobinę bliżej.

— Jasne, jeśli tylko się wcisnę między twoje umówione spotkania.

— Chyba jakoś znajdę dla ciebie te parę godzin. Dziś wieczór biorę udział w przyjęciu dobroczynnym, ale wrócę przed jedenastą, obiecuję.

— Super. Spisałaś się na medal, Ione. Naprawdę, dałaś im wszystkim popalić. Wiesz, jak cię teraz kochają?

— I nikt się jeszcze nie spakował i nie zwinął interesu, żaden z poważnych przedsiębiorców czy plutokratów. To mój wielki sukces.

— Najwięcej zawdzięczasz przemówieniu. Jezu, gdyby jutro były wybory, zostałabyś prezydentem.

Na niewielkiej stacyjce czekał już na nich wagonik kolejki tunelowej. Dwaj sierżanci odstąpili na boki, gdy drzwi się rozsunęły.

Joshua popatrzył najpierw na nich, potem zajrzał do wnętrza dziesięciomiejscowego wagoniku.

— Nie mogliby tu poczekać? — zapytał niewinnie.

— Dlaczego?

Uśmiechnął się zalotnie.

* * *

Drżąc z lekka, przywarła doń całym ciałem, mokrym od potu i rozpalonym. On siedział na skraju fotela, ciasno opięty w talii jej nogami. Klimatyzator pracował głośno, wymuszając obieg niezwykle wilgotnego powietrza.

— Joshua?

— Yhm. — Pocałował ją w szyję, głaszcząc jędrne pośladki.

— Kiedy stąd odlecisz, nie będę już cię mogła ochraniać.

— Wiem.

— Nie rób głupstw. Nie próbuj być lepszy od swojego ojca.

Potarł nosem podbródek Ione.

— Masz to u mnie. Jeszcze mi życie nie zbrzydło.

— Joshua?

— Tak?

Odsunęła głowę i spojrzała mu prosto w oczy, aby nie zlekceważył jej słów.

— Kieruj się instynktem.

— Nic innego nie robię.

— Proszę, Joshua. Nie chodzi mi o przedmioty, ale również o ludzi. Uważaj na ludzi.

— Zgoda.

— Obiecujesz?

— Obiecuję.

Powstał, choć Ione wciąż na nim wisiała. Czuła jego rosnące podniecenie.

— Widzisz te uchwyty dla rąk? — zapytał.

Podniosła wzrok.

— Owszem.

— Złap się i nie puszczaj.

Wyciągnąwszy ręce, chwyciła dwie stalowe klamry przy suficie. Gdy Joshua ją puścił, wydała z gardła zduszony okrzyk: nie sięgała stopami podłogi. A on wyprostował się z szelmowskim uśmiechem, pchnął ją delikatnie i powoli rozkołysał.

— Joshua! — Ione rozchyliła nogi w najwyższym punkcie łuku.

Ruszył do przodu ze śmiechem.

* * *

Holując swój bagaż, Erick Thakrar wfrunął do centrum kontrolnego doku MB 0-330. Zatrzyma! się wprawnym ruchem przy poręczy. Przed szybą bańki zebrała się bardzo liczna grupa ludzi.

Wszystkich rozpoznawał, głównie inżynierów pracujących przy remoncie „Lady Makbet”. Każdy z nich harował bez wytchnienia przez ostatnie tygodnie.

Erick nie uskarżał się na nadmiar pracy, gdyż dawała mu pewność, że zdobył sobie miejsce wśród załogi statku. Obolałe plecy i wieczne zmęczenie stanowiły cenę, którą warto było zapłacić.

Już za dwie godziny miał wyruszyć w podróż.

Gwar rozmów przycichł, gdy ludzie zdali sobie sprawę z jego obecności. Zrobiono mu nieco miejsca przy przezroczystej ścianie bańki. Uspokoił nerwy i wyjrzał na zewnątrz.

Teleskopowe podnośniki dźwigały platformę z ustawionym na nim statkiem. Po chwili ze szczelin w matowoszarym kadłubie wysunęły się panele termozrzutu.

— Gotowi do rozłączenia — przekazał datawizyjnie dyspozytor doku. — Bon voyage, Joshua. Uważaj na siebie.

Przewody startowe odskoczyły od części rufowej „Lady Makbet”. Wokół krawędzi statku rozbłysły pomarańczowe płomyczki, gdy silniki korekcyjne zaczęły go unosić nad platformę z gracją dowodzącą wielkich umiejętności pilota.

Ekipa remontowa zaczęła bić brawo i krzyczeć z entuzjazmem.

— Erick?

Obejrzał się na dyspozytora.

— Joshua kazał ci przekazać, że mu przykro, ale Lord Ruin uważa cię za dupka.

Erick skierował wzrok z powrotem na pusty dok. Platforma opadała powoli. Z góry spłynęło niebieskie światło, kiedy jonowe silniki sterujące statku przejęły rolę korekcyjnych.

— A to sukinsyn — mruknął, oszołomiony.