Rosenheim nasunął się w sam środek wektora zielonych pierścieni.
Ułamki sekundy topniały do zera: dziesiętne, setne, tysięczne.
Polecenie Joshui przemknęło poprzez węzły modelowania z prędkością światła. Popłynęła energia, jej gęstość gwałtownie wzrosła do nieskończoności. Powstały niespodziewanie horyzont zdarzeń objął kadłub „Lady Makbet”. Po pięciu milisekundach zapadł się w sobie, zabierając statek.
Erick Thakrar zjechał windą na czterdzieste trzecie piętro wieżowca świętego Michała. Tam wysiadł i kolejne dwa piętra zszedł schodami. W holu na czterdziestym piątym piętrze nie spotkał żywej duszy. W tej krainie biur połowa z nich zawsze świeciła pustkami; poza tym była godzina dziewiętnasta miejscowego czasu.
Wszedł do biura Sił Powietrznych Konfederacji.
Komandor Olsen Neale podniósł wzrok ze zdumieniem, gdy Erick pojawił się w jego gabinecie.
— A cóż ty, u diabła, tu jeszcze porabiasz? Myślałem, że „Lady Makbet” odleciała.
Erick usiadł ciężko na krześle przed biurkiem.
— Owszem, odleciała — rzekł, po czym wyjaśnił, co się stało.
Komandor wsparł głowę na rękach i zmarszczył czoło. Erick Thakrar był jednym z sześciu działających w Tranquillity agentów służb wywiadowczych CNIS, którzy mieli za zadanie wkręcać się do załóg czarnych jastrzębi i niezależnych statków (zwłaszcza tych z napędem na antymaterię), aby tym sposobem szukać informacji o stacjach produkujących antymaterię i o poczynaniach piratów.
— Lord Ruin ostrzegł CaWerta? — zapytał kapitan w zadumie.
— Tak mi powiedział dyspozytor doku remontowego.
— Wielki Boże, tylko tego nam trzeba, żeby ta mała Ione zmieniła Tranquillity w jakąś anarchistyczną ostoję piractwa. Mamy tu co prawda bazę czarnych jastrzębi, lecz Lordowie Ruin zawsze wspierali działania Konfederacji. — Komandor Neale zerknął na polipowe ściany, po czym utkwił wzrok w projektorze AV sterczącym z biurkowego bloku procesorowego, jakby się spodziewał, że osobowość habitatu skontaktuje się z nim i zaprzeczy jego oskarżeniom. — Uważasz, że jesteś spalony?
— Nie wiem. Ekipa remontowa pomyślała, że to jakiś dowcip.
Joshua Calvert zatrudnił pewną dziewczynę na moje miejsce. Podobno dosyć atrakcyjną.
— No tak, to do niego podobne. Machnął na ciebie ręką, znalazł sobie laleczkę i wziął nogi za pas.
— W takim razie skąd ta wzmianka o Lordzie Ruin?
— Bóg raczy wiedzieć. — Neale westchnął przeciągle. — Chcę, żebyś nadal próbował się gdzieś zaokrętować. Wkrótce się okaże, czy naprawdę jesteś spalony. Nagram to na fleks z poufnym sprawozdaniem i niech się tym martwi admirał Aleksandrovich.
— Tak, sir. — Erick Thakrar zasalutował i wyszedł.
Kapitan Neale długo siedział za biurkiem, obserwując, jak za oknem przesuwa się gwiaździste niebo. Myśl, że Tranquillity mogłoby wkroczyć na drogę przestępczą, wydała mu się przerażająca, zwłaszcza biorąc pod uwagę owo szczególne, utrzymywane tu przez dwadzieścia siedem lat status quo. Na koniec wywołał z pamięci plik nanosystemowy z materiałami na temat doktor Mzu. Zaczął przeglądać listę okoliczności upoważniających go do zorganizowania zamachu na jej życie.
11
Bardziej przesądni mieszkańcy Aberdale szeptali między sobą, że po ucieczce Marie Skibbow jakieś złowrogie fatum zawisło nad ich wioską. Nie odczuli wprawdzie żadnej wyraźnej zmiany w swej sytuacji materialnej, lecz wyglądało na to, że spadła na nich nagle istna plaga przygnębiających i nieszczęśliwych wypadków.
Marie nie myliła się co do reakcji rodziny. Kiedy ostatecznie ustalono prawdę (Rai Molvi potwierdził, że weszła na pokład „Coogana”, a Scott Williams widział, jak wrzucała drwa do paleniska, kiedy łajba odpływała), Gerald Skibbow wpadł w dziką furię, określając postępek córki mianem zdrady. Domagał się od Powela Mananiego, aby ten pognał konno za statkiem, a jak nie, to skorzystał z bloku nadawczo — odbiorczego i nakazał sędziemu okręgowemu aresztować dziewczynę, gdy „Coogan” będzie przepływał koło Schuster.
Powel wyjaśnił mu grzecznie, że w świetle prawa Marie jest osobą dorosłą, a ponieważ nie podpisała kontraktu osiedleńczego z Towarzystwem Rozwoju Lalonde, to mogła robić, co jej się podobało. Gerald, z łkającą Loren u boku, pomstował na dziejącą mu się krzywdę, potem zaczął narzekać na niekompetencję miejscowych przedstawicieli LDC. W tym momencie nadzorca zesłańców, wyczerpany poszukiwaniami GwynaLawesa, a wcześniej całym dniem spędzonym w siodle na zaganianiu błąkających się po sawannie zwierząt — doskoczył do Geralda z pięściami. Rai Molvi, Horst Elwes i Leslie Atcliffe musieli ich siłą rozdzielić.
Odtąd nikt już nie wspominał w domu imienia wyrodnej córki.
Wydzierane dżungli pola i plantacje zajmowały już tak duży obszar, że ledwo nadążano z karczowaniem pieniących się bujnie chwastów, które próbowały wtargnąć z powrotem na uprawne grunty. Walka z nimi była trudna i wyczerpująca nawet dla zdyscyplinowanych zesłańców. Dalsze wycinki lasu nie wchodziły w rachubę, póki nie zebrano jeszcze pierwszych plonów. Bardziej delikatne odmiany ziemskich warzyw zmagały się bez ustanku z napastliwymi deszczami. Chociaż poddano je genetycznym modyfikacjom, to jednak pomidory, cukinie, sałaty, selery, kapusty i oberżyny rodziły się z pomarszczonymi, oklapniętymi i żółknącymi po brzegach liśćmi. Pewnego razu rozszalała się taka burza, że połowa drobiu zaginęła, a potem opary mgły przez wiele dni snuły się nad dżunglą.
Dwa tygodnie po wizycie „Coogana” do przystani dobił inny statek handlowy, „Louis Leonid”. Gdy kapitan podał ceny, omal nie wybuchły zamieszki; odpłynął w pośpiechu, przysięgając ostrzegać wszystkich żeglarzy w dorzeczu Juliffe przed wsiami nad Quallheimem.
Na dodatek ginęli ludzie. Po Gwynie Lawesie przyszła kolej na Rogera Chadwicka, który się utopił. Prąd zniósł ciało kilometr w dół rzeki. Później straszna tragedia przydarzyła się rodzinie Hoffmanów: Donnie i Judy wraz z dwójką nastoletnich dzieci, Angie i Thomasem, spalili się pewnej nocy w swoim domu na sawannie.
Dopiero rankiem Frank Kava dostrzegł cienką smużkę dymu nad pogorzeliskiem i wszczął alarm. Znalezione ciała były tak doszczętnie zwęglone, że nawet w dobrze wyposażonym laboratorium medycznym nie od razu by stwierdzono, że przyczyną śmierci był strzał z myśliwskiej strzelby laserowej oddany w oko z odległości pięciu centymetrów.
Horst Elwes wetknął dolny zaostrzony koniec krzyża trzydzieści centymetrów w rozmiękłą ziemię, po czym zaczął go dociskać butem. Krzyż zbił własnoręcznie z drewna majopi i choć bardziej udany wyszedłby zapewne spod ręki Lesliego, to ten był przynajmniej nieskalany. Wydawało mu się, że to wiele znaczy dla młodziutkiej Angie.
— Nie ma żadnych dowodów — rzekł, patrząc na żałośnie małą, prostokątną mogiłę.
— E tam! — mruknęła Ruth Hilton, podając mu krzyż Thomasa.
Podeszli razem do grobu chłopca. Horst z wysiłkiem przypominał sobie twarz Thomasa. Dzieciak miał trzynaście lat, zawsze roześmiany, zawsze w ruchu. Krzyż wbił się w ziemię z głośnym mlaśnięciem.
— Sam mówiłeś, że to sataniści — upierała się Ruth. — Cholera, wiemy przecież, że ci trzej osadnicy w Durringham zostali zamordowani.
— Napadnięci — poprawił Horst. — Zostali napadnięci.
— Zamordowani z zimną krwią.
Na krzyżu nóż rozszczepieniowy wypalił niezgrabnie imię chłopca. Mogłem się lepiej postarać, pomyślał Horst. Nieszczęsny Thomas nie zasłużył na to, żebym strugał mu krzyż po pijanemu.