— Zamordowany czy napadnięty… to się działo w innym świecie, Ruth. Czy naprawdę było kiedyś takie miejsce jak Ziemia? Mówią, że przeszłość jest tylko wspomnieniem. Ostatnio coraz trudniej mi wspominać Ziemię. Czy to aby nie znak, że już jej nie ma?
Spojrzała na niego z troską w oczach. Ksiądz był nie ogolony i pewnie chodził głodny. Ogródek warzywny, który kiedyś założył, zarósł rozłogami chwastów. Horst, dawniej taki otyły, teraz wyraźnie zeszczuplał. Większość mieszkańców Aberdale straciła na wadze, lecz w zamian ludziom wyrobiły się mięśnie. A tymczasem księdzu skóra wisiała luźno pod brodą. Podejrzewała, że znalazł sobie jeszcze jedno źródło trunków, odkąd stała na końcu pomostu, wylewając do rzeki trzy ostatnie butelki szkockiej.
— Gdzie urodził się Chrystus, Horst? Gdzie umarł za grzechy śmiertelników?
— Proszę, proszę, co za gorliwość. Pozwól, a w mig zrobię z ciebie świeckiego kaznodzieję.
— Mam dość własnych zmartwień na głowie. Muszę karmić kozę i kurczęta. Muszę się opiekować Jay. Co zrobimy z tymi zesłańcami?
— Kto z was jest bez grzechu, niech pierwszy rzuci kamieniem.
— Horst!
— Przepraszam. — Spojrzał ze smutkiem na trzymany przez nią krzyż. Wepchnęła mu go do ręki.
— Nie chcę, żeby tu mieszkali. Cholera, mały Jason Lawes włóczy się bez przerwy za Quinnem Dexterem jak szczeniak na smyczy. Czyżbyś tego nie widział?
— A kto z nas odwiedza dziś Rachel i Jasona? O tak, jakże pomocnymi sąsiadami byliśmy dla niej przez ten pierwszy tydzień po śmierci Gwyna. Nawet przez dziesięć dni. Ale teraz… Żeby tak w kółko to samo, tygodniami, bez końca, kiedy ma się własną rodzinę na karku? Ludzie rezygnują, brak im wytrwałości. Nic dziwnego, że zaraz wyznaczają zesłańców do pomocy Rachel.
Zrobili swoje, więc mają czyste sumienie. Ale ja nikogo nie obwiniam. Ten świat nas wykańcza, Ruth. Każe nam myśleć wyłącznie o sobie, na nic więcej nie zostaje czasu.
W takiej chwili Ruth wolała nie powtarzać pogłosek o Rachel Quinnie Dexterze. Gwyn, biedaczysko, zginął nie dalej jak przed pięcioma tygodniami. Czy ta idiotka nie mogła poczekać z tym trochę dłużej?
— Kiedy to się wreszcie skończy, Horst? Kto będzie następny? Wiesz, co śni mi się po nocach? Że Jay biega za tym supermacho Jacksonem Gaelem lub za Lawrence’em Dillonem z tą jego ładną buzią i zimnym uśmiechem. Takie mam właśnie sny. I ty chcesz mi wmówić, że nie muszę się niczego obawiać, że zwyczajnie histeryzuję? Sześciu zabitych w ciągu pięciu tygodni.
Sześć śmiertelnych wypadków. Z tym trzeba coś zrobić.
— Racja! — Horst wbił do ziemi krzyż Judy Hoffman. Woda zebrała się wokół drewna. Jak krew, pomyślał. Jak brudna krew.
Dżungla powoli parowała. Padało przed niecałą godziną, więc każdy pień i liść ociekał jeszcze wodą. Gęsta warstwa śnieżnobiałej mgły sięgała ludziom do pasa, co oznaczało, że zesłańcy idący tropem zwierzyny ledwo widzieli swoje buty. Wiązki światła przedzierające się przez sklepienie listowia błyszczały niczym złote nici w przesyconym wilgocią powietrzu. Z oddali dochodziły gulgoty i świsty ptactwa — chór głosów, które już dawno nauczyli się rozróżniać.
Teren był tu nierówny, pokryty wężowymi, dość wysokimi pagórkami. Drzewa na skarpach wyrastały pod dziwacznymi kątami, wykręcone do góry i wsparte na splątanych korzeniach podporowych. Popielate pnie, rzadko grubsze niż na trzydzieści centymetrów, zdawały się wiotkie w stosunku do wysokości, która niemal zawsze przekraczała dwadzieścia metrów; korony składały się ze splecionych parasoli szmaragdowych liści. Na pniach nic nie rosło, a przy masywnych korzeniach nawet pnączom i niskim krzewom brakowało zwykłej im zadziorności.
— Tu nie ma żadnej zwierzyny — stwierdził Scott Williams po półgodzinie wdrapywania się na nieprzeliczone pagórki i brodzenia w zbierającej się wokół nich wodzie. — W tej części lasu nie ma czego szukać.
— I o to chodzi — odparł Quinn. — Dlatego nikt się tu nigdy nie zapuszcza.
Wyprawili się do puszczy wczesnym rankiem. Z początku maszerowali dobrze wydeptaną ścieżką, prowadzącą na południe od Aberdale do zagród na sawannach. Jak na myśliwych przystało, wzięli z sobą cztery pożyczone strzelby laserowe i jedną elektromagnetyczną. Quinn prowadził ich ścieżką przez pięć kilometrów, potem skręcił w dżunglę. Odtąd szli na zachód. Postanowił wybierać się co tydzień na poszukiwania, przy czym blok naprowadzający, który zabrał Hoffmanom, pozwalał im na przeczesanie za każdym razem innej okolicy.
Pięknie się obłowili przed dwoma tygodniami. Donnie przybył na Lalonde gotów sprostać wszelkim trudom pionierskiego życia.
Znalazła się liofilizowana żywność, narzędzia, lekarstwa, kilka strzelb i dwa dyski kredytowe Banku Jowiszowego. Sześciu zesłańców, których poprowadził na nocną eskapadę, najadło się do syta, zanim pozwolił im poswawolić z Judy i dwójką dzieciaków.
Wówczas Quinn po raz pierwszy dokonał pełnego obrzędu Odbyła się czarna msza dedykowana Bożemu Bratu, wiążąca pozostałych zesłańców wspólnym dziełem rozpusty. Do tej pory wymuszał posłuszeństwo strachem, teraz posiadł ich dusze.
Dwaj z nich stanowili dotąd najsłabsze ogniwa w grupie skazańców; Irley i Scott nie wierzyli mu do końca, lecz to się zmieniło, gdy dostali śliczniutką Angie. W każdym z nich ocknęła się wężowa bestia, jak to się zawsze zdarzało w podobnych przypadkach — rozpalona przez żar, przez inkantacje, przez pomarańczowy blask pochodni na nagiej skórze. Boży Brat szeptał w ich sercach, ukazując im prawdziwą naturę ciała, naturę zwierzęcą.
Pokusa znowu zatriumfowała, a w nieruchomym, nocnym powietrzu krzyki Angie niosły się daleko po sawannie. Od czasu tamtej ceremonii obaj stali się najwierniejszymi towarzyszami Quinna.
Już Banneth mu unaoczniła, że podczas obrzędów nie tylko oddaje się cześć bóstwu, ale i umacnia więzy. Jeśli ktoś przeżył coś takiego, jeśli wziął czynny udział w rytuale, stawał się na zawsze członkiem sekty. I nie było odwrotu. Człowiek uzyskiwał miano pariasa, potępieńca; wzgardzony, znienawidzony i odrzucony przez przyzwoitą społeczność, przez wyznawców Jezusa i Allacha.
Niebawem odbędą się kolejne obrzędy i wszyscy zesłańcy przejdą inicjację.
Teren zaczął się z wolna wyrównywać. Drzewa rosły w coraz gęstszych kępach, krzewiło się bujne podszycie. Quinn przeciął jeszcze jeden strumień, chrzęszcząc butami na kamykach. Nosił przycięte pod kolanami dżinsowe spodnie i bezrękawnik z tego samego materiału, co wystarczyło, aby uchronić skórę przed cierniami i gałązkami. Kiedyś to ubranie należało do Gwyna Lawesa; Rachel rozdała zesłańcom całą jego odzież w podzięce za odchwaszczanie jej pola. Biedna Rachel Lawes nie czuła się najlepiej ostatnimi dniami, po śmierci męża stała się bardzo chorowita. Mówiła do siebie i słyszała głosy świętych. Nocami wysłuchiwała jednak wszystkiego, czego chciał Quinn, a potem to robiła. Rachel nie mniej niż on nienawidziła Lalonde, a w wiosce wielu podzielało jej uczucia. Quinn zapamiętywał imiona, gdy mu się zwierżała; później nakazywał zesłańcom wchodzić w komitywę z malkontentami.
Lawrence Dillon zakrzyknął z entuzjazmem i wypalił ze strzelby laserowej. Quinn na tyle szybko zadarł głowę, że zdążył jeszcze zauważyć pnączaka śmigającego w koronach drzew: niewielkie, przypominające jaszczurkę zwierzątko, które pędziło jak strzała po gałęziach, ledwo co dotykając łapkami kory.
Lawrence ponownie wystrzelił. Kłębuszek dymu uniósł się z konara, gdzie przed momentem przebiegł pnączak.