Выбрать главу

— Szybkie to pieroństwo.

— Zostaw — rzekł Quinn. — Tylko byś go musiał nieść w obie strony. W drodze powrotnej ustrzelimy coś do jedzenia.

— W porządku, Quinn — zgodził się Lawrence z wahaniem.

Kręcił głową, spoglądając na drzewa. — I tak go zgubiłem.

Quinn popatrzył w stronę, gdzie niedawno biegł pnączak. Te zwinne nadrzewne stworzenia miały niebieskozieloną skórę, przez co niezwykle trudno było je dostrzec z odległości większej niż piętnaście metrów. Przełączył się na podczerwień i zbadał korony drzew w tym pozbawionym cieni, różowoczerwonym świecie, jaki odsłaniał przed nim implant wzrokowy. Zauważył trójkątną, jasnoróżową głowę pnączaka, który leżał płasko na szerokim konarze, popatrując na nich lękliwie. Quinn zatoczył pełne koło.

— Chcę, żebyście odłożyli broń — powiedział, skupiając na sobie zdziwione spojrzenia.

— Quinn…

— I to już. — Zdjął z pleców strzelbę laserową i położył ją na mokrej trawie. Wśród zesłańców miał duży posłuch, toteż bez dalszych protestów wykonali rozkaz.

Quinn rozłożył ręce, pokazując puste dłonie.

— Zadowolony? — zapytał.

Kombinezon kameleonowy stracił swój korowy deseń, był teraz ciemnoszary.

Lawrence Dillon cofnął się o krok, zaskoczony.

— Cholera. Wcale go nie widziałem…

Quinn skwitował śmiechem jego słowa.

Oparty plecami o drzewo kaltukowe, osiem metrów dalej stał nieznajomy mężczyzna. Gdy zsunął kaptur, ukazała się okrągła twarz czterdziestolatka z wąskim podbródkiem i jasnoszarymi oczami.

— Witaj! — rzucił Quinn śmiałym tonem. Spodziewał się spotkać kogoś innego, przypominającego Banneth ciskającą z oczu pioruny; a tymczasem stał przed nim człowiek jakby pozbawiony osobowości. — A więc skorzystałeś z mojej rady? Bardzo mądrze.

— Powiedz, dlaczego nie miałbym cię usunąć? — zapytał nieznajomy.

Quinn miał wrażenie, jakby słuchał pozbawionego emocji głosu przetworzonego przez blok procesorowy.

— Bo nie wiesz, komu jeszcze i co powiedziałem. Dzięki temu jestem bezpieczny. Gdybyś mógł węszyć po wioskach za każdym razem, gdy czujesz się zagrożony, nie chowałbyś się w norze. Mam rację?

— O czym chciałbyś porozmawiać?

— Powiem ci, ale najpierw muszę dowiedzieć się paru rzeczy.

Zacznijmy od tego, kim jesteś.

— To ciało nazywa się Clive Jenson.

— Co z nim zrobiłeś, wszczepiłeś mu nanoukłady do sekwestracji osobowości?

— Niezupełnie, lecz efekt jest podobny.

— A więc będziesz teraz ze mną rozmawiał?

— Będę słuchał. — Człowiek dał znak ręką. — Pójdziesz ze mną, reszta tu zaczeka.

— Hej, nie ma mowy! — oburzył się Gael Jackson.

Quinn uniósł dłonie.

— Spokojnie, spokojnie. Poczekacie trzy godziny. Jeśli nie nadejdę, wrócicie do Aberdale. — Sprawdził jeszcze współrzędne na swym bloku naprowadzającym, po czym ruszył za ubranym w kombinezon maskujący mężczyzną, który dawniej nazywał się Clive Jenson.

* * *

Po sześciu tygodniach podróży połączonej z handlem „Coogan” zbliżał się do portu docelowego. Wprawdzie Len Buchannan niczego jej nie mówił, lecz Marie Skibbow wiedziała, że od Durringham dzieli ich ledwie kilka dni drogi. Przekonywały ją o tym oszukańcze wioski: pomalowane na biało ściany zgrabnych domków, zadbane ogrody, przykłady idyllicznej fantazji. Juliffe znów przybrała barwę kawy, tocząc swe rwące wody na spotkanie z bezkresnym oceanem, który już nie mógł być daleko. Kiedy fale się uspokajały, dostrzegała Bagno Hultaina na północnym brzegu, posępną krainę cuchnącej roślinności, skąd napływały gryzące w oczy siarkowe wyziewy. Wielkie kołowce podobne do „Swithlanda” zasuwały w górę rzeki, pozostawiając za sobą ślad spienionej wody. Nowi koloniści przypatrywali się brzegowi; na twarzach malował się podziw i pożądanie, roześmiane dzieci biegały wesoło po pokładach.

Głupcy. Skończone osły.

„Coogan” coraz rzadziej dobijał do przystani. Większość towarów została już sprzedana i stateczek zanurzał się pół metra płycej niż na początku podróży. Zawartość dysku kredytowego Buchannana wzrosła proporcjonalnie. Kupował teraz suszone mięso, które zamierzał sprzedać w mieście.

— Nie ładuj więcej! — krzyknął do niej Len ze sterówki. — Tutaj zacumujemy.

Toporny dziób „Coogana” skręcił o kilka stopni, kierując się ku nabrzeżu biegnącemu wzdłuż szeregu dużych drewnianych magazynów. Z jednej strony stały cylindryczne silosy zbożowe. Motorowery podskakiwały na ubitych dróżkach, okrążając budynki.

W tej wiosce żyło się dostatnio. Kiedyś Marie przypuszczała, że w takiej właśnie osiedli się jej rodzina. Jakże się pomyliła.

Odrzuciła drwa przeznaczone do paleniska i wyprostowała plecy. Podczas tych wszystkich tygodni spędzonych na cięciu drzewa piłą rozszczepieniową, potem zaś na dorzucaniu drewna do kotła niezależnie od pogody, wyrobiła sobie mięśnie, jakich nie dałaby jej żadna siłownia w centrum dziennym w arkologn Straciła w talii blisko dwa centymetry, a stare szorty nie lgnęły już tak do ciała jak kiedyś.

Dym z nieszczelnego stalowego komina wyciskał łzy z oczu.

Mrugała wściekle powiekami, patrząc to na wioskę, to znów w kierunku zachodnim. Powzięła decyzję i ruszyła przed siebie pewnym krokiem.

Gail Buchannan siedziała przy sterówce. Spięła na karku rzadkie włosy, szeroki kapelusz rzucał cień na szydełka. Przez całą drogę z Aberdale tylko szyła i działa.

— A ty gdzie się wybierasz, kochanieńka? — zapytała tęga kobieta.

— Do kajuty.

— Dobra, tylko wróć mi tu zaraz, żeby pomóc Lenniemu podczas cumowania. Nie pozwolę ci się wałkonić, kiedy on haruje.

W życiu nie spotkałam większego próżniaka od ciebie. Mój biedny mąż pracuje niczym mechanoid, żebyśmy mogli jakoś związać koniec z końcem.

Marie zignorowała tę cierpką przemowę, minęła Gail, pochyliła głowę i weszła do kajuty. W jednym kącie ładowni urządziła sobie własne gniazdko, gdzie zasypiała na drewnianej półce, gdy już Len z nią skończył. Chociaż deska była twarda, a w ciągu pierwszego tygodnia — póki nie przywykła do ciasnoty — co i rusz nabijała sobie guza, to jednak w żadnym wypadku nie zamierzała spędzać całych nocy w uścisku kapitana.

Zrzuciła z siebie bezbarwne ogrodniczki, w których chodziła po pokładzie, po czym z torby, gdzie przeleżały podróż, wyciągnęła czysty biustonosz i koszulkę z krótkim rękawkiem. Dotyk gładkiej, syntetycznej tkaniny przywoływał wspomnienia Ziemi i arkologii.

Świata, gdzie kwitło życie i była przyszłość, gdzie Rząd Centralny rozpowszechniał kursy dydaktyczne, gdzie ludzie mieli dobrą pracę, chodzili do klubów i mogli wybierać spośród tysiąca sensywizyjnych kanałów rozrywkowych, a wakacyjną kolejką docierało się w sześć godzin na drugi kraniec planety. Dzieła przemiany dopełniły czarne skóropodobne dżinsy o tropikalnym splocie. Czuła się, jakby wróciła do cywilizacji. Złapała chlebak i ruszyła do wyjścia.

Gail Buchannan pomstowała na nią, kiedy odsunęła kołek w drzwiach ubikacji. Sama ubikacja była prymitywną drewnianą skrzynią z dziurą u góry (zbudowaną z majopi, inaczej nie wytrzymałaby ciężaru żony kapitana); do podcierania się służyły szerokie, ułożone w stosik liście. Marie przyklękła i podważyła najniższą deskę w tylnej ściance. Metr niżej bulgotała rzeka. Wisiały tam pod pokładem dwa pakunki przymocowane żyłką wędkarską z włókna krzemowego. Przecięła żyłkę kieszonkowym nożem rozszczepieniowym i oba zawiniątka w polietylenowej folii włożyła do chlebaka. Były to głównie pakiety nanoopatrunków, najcenniejsze przedmioty tej wielkości, jakie przewoził „Coogan”. Dołączyła też kilka osobistych odtwarzaczy nagrań mood fantasy, dwa bloki procesorowe, kilka małych elektrycznych narzędzi. Skarb, który udało jej się stopniowo zgromadzić w czasie podróży. Ledwo dopięła chlebak.