Выбрать главу

Głos Gail sięgnął pułapu histerii, kiedy Marie weszła do kambuza i po raz ostatni rozejrzała się po drewnianej celi, gdzie spędzała całą wieczność na gotowaniu i zmywaniu. Zdjąwszy sporych rozmiarów gliniany garnek z ziołami, wyciągnęła ze środka gruby plik franków. Był to jeden z licznych zaskórniaków Gail pochowanych w różnych miejscach na statku. Marie wsunęła do tylnej kieszeni szeleszczące plastikowe banknoty, a następnie, pod wpływem impulsu, przed wyjściem na pokład wyciągnęła zapałkę.

„Coogan” akurat dobił do nabrzeża i Len Buchannan uwijał się, obwiązując liną pachołka. Oblicze Gail oblało się wściekłą purpurą pod szerokim kapeluszem. Zmierzyła Marie od stóp do głów zdumionym spojrzeniem.

— A gdzieś ty się, do ciężkiej cholery, tak wystroiła, smarkulo? Pomożesz ładować mięso. Mój biedny Lennie nie da rady w pojedynkę przenieść ciężkich tuszy. I po kiego licha ci jeszcze ta torba? Co w niej masz? Gadaj zaraz!

Obłudny uśmiech wypłynął wolno na usta Marie, z rodzaju tych nazywanych przez jej ojca bezczelnymi. Potarła zapałkę o ścianę kabiny.

Obie patrzyły, jak fosforowy łebek zapala się z trzaskiem, a żółty płomyczek wżera się w drewniany pręcik, pełznąc ku palcom Marie.

Gail rozdziawiła usta, gdy zrozumiała, na co się zanosi.

— Do widzenia — powiedziała wesoło Marie. — Miło było panią poznać. — Wrzuciła zapałkę do stojącego obok Gail koszyka z przyborami do szycia.

Kobieta wrzasnęła trwożnie, kiedy zapałka zniknęła w stosie bawełny i koronek. Niebawem buchnęły języki pomarańczowych płomieni.

Marie pośpieszyła w stronę nabrzeża. Len stał przy pachołku ze zwojem liny w ręku.

— Odchodzisz — powiedział.

Z tyłu dobiegał istny potok gróźb i wulgaryzmów. Dał się też słyszeć głośny plusk, kiedy bezcenny koszyk Gail wpadł do wody.

Marie na próżno usiłowała przybrać minę obojętności. Przy nim było to jakoś niemożliwe. Na suchej twarzy staruszka gościł dziwny wyraz smutku.

— Nie odchodź — poprosił błagalnym tonem. Nigdy nie słyszała, by jego głos nabrał tak płaczliwego tonu.

— Bo co? Nie dostałeś jeszcze wszystkiego? Zapomniałeś czegoś wypróbować? — Omal nie wybuchła.

— Pozbędę się jej — rzekł z rozpaczą.

— Dla mnie?

— Jesteś piękna, Marie.

— I to wszystko, co masz mi do powiedzenia?

— Myślałem… Nigdy cię nie skrzywdziłem. Ani razu.

— I chcesz, żeby wszystko było po staremu? Tego właśnie chcesz, Len, mam rację? Abyśmy ty i ja pływali sobie razem po Juliffe, póki śmierć nas nie rozdzieli?

— Proszę, Marie. Nie znoszę tej baby. Chcę ciebie, nie jej.

Stojąc dziesięć centymetrów od Buchannana, czuła w jego oddechu zapach owoców, które jadł rano.

— Co ty powiesz.

— Mam pieniądze. Żyłabyś jak królewna, obiecuję.

— Pieniądze to jeszcze nie wszystko. Chciałabym być kochana. Oddam wszystko mężczyźnie, który mnie pokocha. Kochasz mnie, Len? Naprawdę mnie kochasz?

— Naprawdę, Marie. Boże, jak ja cię kocham. Płyń ze mną, proszę!

Przejechała palcem po jego podbródku. Łzy zakręciły mu się w oczach.

— W takim razie odbierz sobie życie, Len — szepnęła jadowicie. — Bo tylko ta baba ci została. Tylko ona i nikt więcej.

Do samej śmierci będziesz żył ze świadomością, Len, że jestem na zawsze poza twoim zasięgiem.

Po chwili wszelka nadzieja opuściła Buchannana, jego twarz skurczyła się w wyrazie krańcowej udręki. Marie parsknęła śmiechem. Dało jej to więcej satysfakcji, niż gdyby tylko kopnęła go w krocze.

Główną dróżką turkotał na zachód wóz wyładowany kiszonką Powoził czternastoletni chłopak w farmerkach, co jakiś czas szarpiąc lejcami rosłego konia. Marie pomachała kciukiem, na co on pokiwał z wigorem głową, gapiąc się na nią zdumionym wzrokiem. Zanim wóz się zatrzymał, wdrapała się na kozioł.

— Daleko stąd do Durringham? — zapytała.

— Pięćdziesiąt kilometrów. Ale ja nie jadę aż tam, tylko do Mepalu.

— Na razie wystarczy. — Usadowiona wygodnie na twardym drewnianym siedzisku, kiwała się w lewo i prawo, gdy wóz podskakiwał na wybojach. Słońce prażyło, kołysanie nie ustawało, koń cuchnął, a ona czuła się wspaniale.

* * *

Gigantea liczyła sobie przeszło siedem tysięcy lat, kiedy Laton wraz z niewielką grupką towarzyszy przybył na Lalonde. Rosła na wzniesieniu, tym bardziej więc górował nad okoliczną dżunglą wierzchołek trzystumetrowego drzewa. Burze poszarpały i nadłamały sam czubek, przez co powstało baniaste zgrubienie, z którego pod przeróżnymi kątami sterczały rozcapierzone gałęzie i pęki listowia Ptaki urządziły sobie w tej zdeformowanej iglicy wielkie podniebne gniazdo, wydrążywszy w nim w ciągu stuleci setki jam.

W czasie deszczu na grubych, włochatych liściach gigantei zbierała się woda, której ciężar naginał do potężnego pnia i tak już pochylone w dół gałęzie. Później godzinami krople skapywały z liści, a konary zaczynały się podnosić kolejno od wierzchołka.

Ktoś, kto stal wtedy na ziemi pod drzewem, mógł odnieść wrażenie, że trafił w strugę obfitego wodospadu. Już przed tysiącami lat ostatnie skrawki gleby zostały wymyte spod gigantei. Pozostał tylko pofałdowany gąszcz korzeni rozciągnięty w promieniu stu metrów i pokryty mułem jak przybrzeżne skały sterczące z dna morza w czasie odpływu.

Czarny jastrząb wysadził Latona na Lalonde w 2575 roku. Na planecie przebywało wtedy najwyżej sto osób, przeważnie z brygady roboczej opiekującej się obozem przy lądowisku. Ekipa zwiadu ekologicznego przeprowadziła już swoje analizy i odleciała, a inspektorzy z Konfederacji mieli się pojawić nie wcześniej niż za rok. Laton zdobył kopię tajnego raportu dla spółki założycielskiej; planeta nadawała się do zamieszkania i miała otrzymać certyfikat Konfederacji. Z czasem należało się spodziewać przybycia kolonistów: ubogich, prostych ludzi, pozbawionych dostępu do zaawansowanych technologii. Rozpatrując swoje osobliwe plany na przyszłość, Laton doszedł do wniosku, że będzie można wygodnie eksperymentować z tutejszą społecznością.

Wyładowali u wschodnich podnóży gór na kontynencie Amarisk: dwudziestu ludzi i siedem krążowników lądowych załadowanych wystarczającą liczbą luksusowych sprzętów, aby nie musieli cierpieć niedostatku na wygnaniu. Nie brakło, oczywiście, również tych niezbędnych rzeczy: małych cybernetycznych systemów produkcyjnych oraz urządzeń do prac genetycznych. Laton posiadał też dziewięć jaj czarnych jastrzębi wyjętych z zalążni i przechowywanych w kapsułach zerowych. Gdy czarnego jastrzębia wysłano na śmierć ku rozpalonej niebiesko — białej gwieździe, kolumna wygnańców zaczęła przedzierać się przez puszczę. Po dwóch dniach dotarli nad brzeg rzeki, która w przyszłości miała zostać nazwana Quallheimem. Jeszcze trzy dni żeglugi (krążowniki sprawdzały się w roli amfibii) i dopłynęli do hrabstwa Schuster, gdzie głęboka gleba dawała oparcie korzeniom potężnych drzew. Znów wędrówka przez dżunglę i oto tego samego dnia znaleźli zapewne największy okaz gigantei na kontynencie.

— Wystarczy — oznajmił towarzyszom. — Myślę, że tu nam będzie wygodnie.