Выбрать главу

Dziewczyna ukłoniła się nieśmiało. Musiała mieć najwyżej trzynaście lat, oceniał Quinn. Gęste blond włosy spadały jej za ramiona, cerę charakteryzowała nordycka bladość, rzęsy były prawie niewidoczne. Jasnoniebieskie oczy budziły w Quinnie wspomnienia miny GwynaLawesa na kilka chwil przed śmiercią. Anname była po prostu bardzo wystraszoną dziewczynką.

— Należy do którejś z zaginionych rodzin? — domyślił się Quinn.

— W rzeczy samej.

— Jeszcze nie wcielona?

— Nie było takiej potrzeby. Dorosłych mężczyzn zapędziłem do różnych niewdzięcznych prac, dlatego jeszcze żyją. Ale młodzi chłopcy nie spełniają moich wymagań, toteż przechowujemy ich na materiał do transplantacji.

— A jakie są pańskie wymagania?

— Zależy mi głównie na jajnikach. Nie miałem wystarczającej ich liczby, żeby przejść do następnej fazy programu. Na szczęście kobiety z osady rozwiązały ten problem. Nie brakuje nam tu pojemników suspensyjnych, w których jajowody mogą prawidłowo funkcjonować, dzięki czemu co miesiąc wybieram z nich bezcenną zawartość. Anname jeszcze całkiem nie dojrzała. A ponieważ, mimo wszystko, narządy czasem obumierają w pojemnikach, pozwalamy jej kręcić się między nami, póki nie będzie gotowa. Niektórym moim przyjaciołom zdążyła już przypaść do gustu. Przyznaję, że nawet mnie wydaje się całkiem ujmująca.

Anname zerknęła na niego z wyrazem niewysłowionej grozy, nim drzwi się otworzyły i mogła wyjść na korytarz.

— Strasznie dużo tu technobiotyki — stwierdził Quinn. — Gdybym miał zgadywać, powiedziałbym, że jest pan edenistą.

Laton zmarszczył czoło.

— Ojej. A więc moje imię nie figuruje w twej pamięci?

— Nie, a powinno?

— Niestety, tak to już jest ze sławą. W najlepszym wypadku przemija. Cóż, zdążyłem zaszargać sobie imię na długo przed twoim urodzeniem. Nic dziwnego, że o mnie nie słyszałeś.

— Co takiego pan zrobił?

— Doszło kiedyś do pogwałcenia prawa za pomocą pewnej ilości antymaterii, w co wmieszał się wirus mutagenny, który dokonał dość dużych spustoszeń w osobowości mojego habitatu.

Obawiam się, że go uwolniłem, choć nie był jeszcze dopracowany transfer RNA z kodem replikacyjnym.

— Pana habitatu? W takim razie jest pan jednak edenistą.

— Mówmy w czasie przeszłym. Byłem edenistą.

— Ale wszyscy tu jesteście połączeni więzią afiniczną. Żaden z was nie może złamać prawa. Po prostu nie może.

— Cóż mam ci powiedzieć, mój młody przyjacielu? Padłeś ofiarą powszechnego przesądu, nie wspominając już o dość żałosnej propagandzie ze strony Jowisza. Nie jest nas wielu, lecz uwierz mi: nie każdy, kto się urodził edenistą, umiera edenistą.

Niektórzy z nas się buntują, odłączają od tej rozreklamowanej szlachetnej jedności, do której są nachalnie przekonywani w każdej sekundzie życia. Potrafią upomnieć się o swoją indywidualność, o swoją umysłową niezależność. Wytyczają sobie osobiste cele, próbują je osiągnąć. Dawni przyjaciele nazywają nas wężami.

— Uśmiechnął się ironicznie. — Twierdzą, rzecz jasna, że takich jak my nie ma. Co więcej, podejmują trud, aby nas wytropić. Stąd moja obecna sytuacja.

— Węże — szepnął Quinn. — Wszyscy ludzie są wężami. Tego nas uczy Boży Brat. Każdy kryje w sercu bestię, to ona jest naszą najmocniejszą stroną, dlatego najbardziej jej się lękamy. Ale kto znajdzie w sobie odwagę i dopuści ją do głosu, ten nigdy nie przegra.

Nie wiedziałem, że edenistą też może uwolnić swoją bestię.

— Ciekawa zbieżność — mruknął Laton.

Quinn pochylił się do przodu.

— To przecież proste, jesteśmy tacy sami, pan i ja. Obaj kroczymy tą samą ścieżką. Jesteśmy jak bracia.

— Posłuchaj mnie, Dexter. Mamy kilka wspólnych cech, lecz musisz jedno zrozumieć: ty przystałeś najpierw do bandy wykolejeńców, a potem do sekty Jasnego Brata z powodów czysto socjalnych. Jedynie sekta dawała ci okazję zerwania z dotychczasową miernotą. Ja zdecydowałem się być tym, kim dzisiaj jestem, po drobiazgowym rozważeniu wszystkich możliwości. I jedyną rzeczą, jaką zachowałem z przeszłości, jest bezwzględny ateizm.

— Otóż to! Sam pan to powiedział. Cholera, obaj olaliśmy zwyczajne życie. Każdy z nas na swój sposób podąża za Bożym Bratem, ale że podąża, to rzecz pewna.

Laton uniósł brwi, zniecierpliwiony.

— Widzę, że ten spór do niczego nie doprowadzi. O czym chciałeś ze mną porozmawiać?

— Potrzebuję pańskiej pomocy, żeby podporządkować sobie Aberdale.

— Czemu miałbym ci pomóc?

— Ponieważ później oddam panu miasteczko.

Laton namyślał się przez moment, potem kiwnął głową ze zrozumieniem.

— Oczywiście, pieniądze. Zastanawiałem się, do czego ci te pieniądze. Ale ty nie zamierzasz zostać w Aberdale panem feudalnym, ty zamierzasz definitywnie opuścić Lalonde.

— Pewnie, i to pierwszym statkiem, na który się załapię.

Niech tylko dotrę do Durringham, zanim alarm się podniesie, a bez problemu zapłacę za bilet dyskiem kredytowym któregoś z kolonistów. Ale jeśli pan tu obejmie rządy, nie będzie żadnego alarmu.

— A co z resztą zesłańców, twoimi kompanami, których chrzcisz krwią z taką gorliwością?

— Pieprzyć ich! Chcę się stąd wyrwać. Mam na Ziemi pewną sprawę do załatwienia, bardzo ważną sprawę.

— Nie wątpię.

— I co pan na to? Moglibyśmy dojść do porozumienia. Za dnia mężczyźni polują albo kopią w polu. Wtedy zesłańcy spędzą do kupy kobiety i dzieci, żeby użyć ich jako zakładników. Potem zamknie się wszystkich w budynku publicznym i pozbiera broń.

Gdy ludzie będą bezbronni, pan może sobie ich z łatwością wcielić. Niech żyją, jak żyli dotychczas. A jeśli ktoś tu się zjawi, to proszę bardzo, Aberdale stało się następną nędzną wiochą pełną baranów, co umieją się tylko drapać po dupie. Ja dopnę swego, to znaczy opuszczę tę planetę, a pan dostanie mnóstwo cieplutkich ciałek. Poza tym koniec z ryzykiem, że ktoś przez pomyłkę wywęszy ten patac z drewna i zacznie o nim rozpowiadać w Durringham.

— Sądzę, że przeceniasz moje możliwości.

— Ani trochę. Nie teraz, gdy już zobaczyłem, jak pan się tu urządził. Ta sztuczka z wcielaniem musi mieć jakiś związek z sekwestracją osobowości. Z taką technologią mógłby pan zawładnąć całą arkologią.

— Owszem, lecz wszczepiane przez nas technobiotyczne regulatory muszą najpierw urosnąć. Nie mam ich na składzie, a już z pewnością nie w liczbie pięciuset pięćdziesięciu sztuk. Trzeba by uzbroić się w cierpliwość.

— W czym kłopot? Nigdzie nie uciekam.

— To prawda. I jeszcze jedno: jeśli wyrażę zgodę, nie wspomnisz o mnie słowem po powrocie na Ziemię?

— Nie jestem zdrajcą. Inaczej by mnie tu nie było.

Laton odprężył się na kanapie i przeszył Quinna długim, zamyślonym spojrzeniem.

— A więc dobrze. Pozwól teraz, że to ja ci złożę propozycję.

Machnij ręką na Aberdale i dołącz do mnie. Przyda mi się ktoś z twoją charyzmą.

Quinn omiótł wzrokiem przestronne, skąpo urządzone pomieszczenie.

— Jak długo pan tu mieszka?

— Będzie ze trzydzieści pięć lat.

— Tak właśnie przypuszczałem. Nie mógłby pan tu przybyć po kolonistach, jeśli rzeczywiście jest pan taki znany. Trzydzieści pięć lat w drzewie bez okien. Szczerze mówiąc, nie dla mnie takie życie. Żaden ze mnie edenista, nie umiem afinicznie dogadywać się z technobiotycznym sprzętem.

— To się da naprawić. Możesz używać symbiontów neuronowych jak twój przyjaciel Powel Manani. Jedna trzecia moich kolegów to adamiści, pozostali są moimi dziećmi. Na pewno byś się przyzwyczaił. Bo widzisz, jestem w stanie dać ci to, czego najbardziej pragniesz.