Nie to, żeby „Lady Makbet” nie przynosiła pieniędzy. W ciągu tych ośmiu miesięcy, jakie upłynęły od podpisania pierwszego kontraktu z Rolandem Framptonem, przewieźli siedem ładunków i jedną grupę pasażerów, bakteriologów mających dołączyć do ekipy zwiadu ekologicznego na planecie Northway. Ale też „Lady Makbet” pochłaniała pieniądze w zastraszającym tempie: ilekroć dokowali, należało uzupełnić zapasy i paliwo, przy czym nie było lotu, żeby coś się nie przepaliło lub nie podlegało regulaminowej wymianie. Do tego dochodziły pobory załogi, opłaty celne i portowe, wizy wjazdowe. Joshua nie zdawał sobie wcześniej sprawy z ogromu kosztów związanych z eksploatacją „Lady Makbet”.
Marcus Calvert przemilczał tę stronę kosmicznych wędrówek. Zyski były małe, czasem wręcz znikome, a nie mógł podnieść stawek, gdyż nie dostałby żadnego zamówienia. Więcej zarabiał na zbieraniu artefaktów.
Teraz więc poznał prawdę kryjącą się za słowami kapitanów, którzy odwiedzali bar Harkeya i inne tego typu lokale w całej Konfederacji. Opowiadali zawsze, jak dobrze im się wiedzie, jak to latają raczej z czystej miłości do gwiezdnych podróży niż z finansowej konieczności. Okazało się, że to wszystko stek bzdur, artystycznie zmyślonych kłamstw. Tylko bankierzy siedzieli sobie wygodnie w fotelach i zgarniali szmal, oprócz nich każdy tyrał, żeby się dorobić.
„Nie ma się czego wstydzić — powiedział mu Hasan Rawand przed dwoma tygodniami. — Każdy tkwi w tym bagnie. Do diabła, Joshua, ty i tak masz się lepiej niż wielu z nas. Nie musisz spłacać kredytu”.
Hasan Rawand był kapitanem „Dechala” — niezależnego transportowca, mniejszego od „Lady Makbet”. Dobiegał osiemdziesiątki i latał już od półwiecza, z czego ostatnie piętnaście lat jako kapitan własnego statku.
„Prawdziwej kasy nie zarobisz na oficjalnych kontraktach — tłumaczył. — I nic na to nie można poradzić. Cienko przędziemy, bo wielkie przedsiębiorstwa przewozowe trzymają łapę na najbardziej dochodowych trasach. Powstały szczelne kartele, do których ty czy ja w życiu się nie wciśniemy”.
Popijali drinki w barze na krążącej wokół Baydona stacji przemysłowej: dwukilometrowym alitynowym kole, obracającym się na tyle szybko, żeby zapewnić na obrzeżu dwie trzecie standardowej grawitacji. Oparty o bufet, Joshua patrzył, jak nocna strona planety przesuwa się za panoramicznym oknem. Świetliste cętki metropolii i miast rysowały dziwne wzory w mroku.
„W takim razie gdzie szukać pieniędzy?” — zapytał. Pił tak już od dobrych trzech godzin, a więc dość długo, by alkohol przetoczył się przez jego wzmocnione organy i dotarł do mózgu. Dzięki temu wszechświat jawił mu się w weselszych kolorach.
„Ano tam, gdzie mógłbyś przetestować ten poczwórny napęd, w który wyposażyłeś Lady Makbet”.
„Daj spokój, aż tak napalony na kasę to ja nie jestem”.
„Dobra, w porządku. — Hasan Rawand gestykulował żywiołowo, krople rozlewanego piwa zataczały w powietrzu wolne łuki.
— Wiedz tylko, co się liczy w tym biznesie: akcje bojowe i łamanie sankcji. Po to właśnie istnieją w tej galaktyce niezależni przewoźnicy. Każdy bierze taką fuchę raz na jakiś czas. A niektórzy, jak ja, trochę częściej niż inni. Dzięki temu stać mnie na remont kadłuba i solidne deflektory antyradiacyjne”.
„Pewnie robisz wiele kursów”.
„Nie aż tak wiele. Stąd właśnie bierze się zła sława otaczająca niezależnych przewoźników. Ludzie myślą, że zawsze działamy poza prawem, ale to nieprawda. Nie słyszą o tych wszystkich zwyczajnych lotach, które zajmują nam pięćdziesiąt tygodni w roku.
Słyszą o nas wtedy, gdy się damy złapać, a agencje prasowe bombardują sieci reportażami z aresztowania. Padamy ofiarą antyreklamy, powinniśmy wnieść skargę”.
„Ciebie jednak nie łapią?”
„Dotąd im się nie udało. Opracowałem pewną metodę, stuprocentowo niezawodną. Ale potrzebne są dwa statki”.
„Aha. — Joshua musiał być jednak bardziej pijany, niz mu się wydawało, bo następną rzeczą, którą usłyszał, były jego własne słowa: — Opowiedz coś o tym”.
No i teraz, dwa tygodnie później, zaczynał żałować, że go wtedy wysłuchał. Aczkolwiek, musiał przyznać, metoda była diabelnie chytra. Te dwa tygodnie zeszły mu więc na gorączkowych przygotowaniach. Fakt, że Hasan Rawand potraktował go jak partnera, stanowił poniekąd wyróżnienie, albowiem tylko najlepszym kapitanom mogło się powieść takie przedsięwzięcie. Ostatecznie to nie on ponosił największe ryzyko, nie tym razem. Był podrzędnym partnerem. Któż by jednak pogardził dwudziestoma procentami zysku? Tym bardziej że dostawał na czysto osiemset tysięcy fuzjodolarów, w tym połowę z góry.
A tymczasem ostatni zasobnik z cewkami magnetycznymi został bezpiecznie zamocowany w ładowni „Lady Makbet”. Ciche westchnienie ulgi wyrwało się z piersi Sarze Mitcham, gdy ramię dźwignicy złożyło się na swym łożu. Lękała się tego lotu, ale i ona wraz z resztą załogi wyraziła zgodę, kiedy Joshua wyjaśnił wszystkie niuanse operacji. Ostatnio ich sytuacja finansowa wyglądała dość marnie. Słabo sprzedawały się nawet fleksy z nagraniami zespołów mood fantasy, które załoga wpychała w portach nie zarejestrowanym dystrybutorom. Jej prywatne zbiory powoli się starzały, legalne sieci dystrybucyjne doganiały ją ze swoją ofertą.
Na Idrii więcej albumów kupiła, niż sprzedała. Przynajmniej kultura mood fantasy miała się doskonale w układzie Nowej Kalifornii, będzie mogła sprzedawać nowe nagrania przez następne sześć miesięcy, szczególnie na zacofanych światach, dokąd podróżowała „Lady Makbet”.
Pieniądze miały zasilić wspólne konto załogi i umożliwić im za jakieś dwa miesiące zakup pierwszego własnego ładunku. Tylko temu pięknemu marzeniu zawdzięczali, że nie przygniotła ich jeszcze szara rzeczywistość. Norfolk miał wkrótce znaleźć się w koniunkcji. Ładunek „Łez” powinien przynieść im spore zyski, jeśli będą jego właścicielami, zamiast wynajmować komuś ładownię.
I może długo sytuacja nie zmusi ich do wykonywania podobnych lotów.
— Wszystko na miejscu, a kadłub nawet nie zarysowany — obwieściła z zadowoleniem operatorka ramienia dźwignicy.
Joshua spojrzał przez ramię z uśmiechem. Była szczupła i jak na jego gust, nieco za wysoka, lecz pod szmaragdowym, jednoczęściowym kombinezonem uwydatniały się miłe dla oka krągłości.
— Świetna robota, dzięki. — Połączył się datawizyjnie z jej konsolą, aby osobistym kodem potwierdzić przełożenie zasobników do ładowni „Lady Makbet”.
Sprawdziła dane i wręczyła mu fleks z jego manifestem.
— Bon voyage, kapitanie.
Joshua i Sara wyfrunęli z pomieszczenia. Sunąc labiryntem wąskich korytarzyków, dotarli do teleskopowego tunelu śluzy, która łączyła stację z modułami mieszkalnymi „Lady Makbet”.
Operatorka dźwignicy odczekała kilka minut, po czym przymknęła powieki.
— Wszystkie zasobniki załadowane. Planowane rozłączenie „Lady Makbet” od stacji za osiemnaście minut.
— Dziękuję — odparł „Oenone”.
Zmysły Tranquillity natychmiast wykryły zaburzenie pola grawitacyjnego, gdy w strefie dozwolonego wyjścia w odległości stu pięćdziesięciu kilometrów od habitatu otworzył się wylot tunelu czasoprzestrzennego. Na tle olbrzymiej tarczy brudnożółtego Mirczuska terminal jawił się jako bezbarwny, dwuwymiarowy dysk.
Obserwując go za pośrednictwem czujników optycznych jednej i czuwających nad tą strefą platform strategiczno — obronnych, Tranquillity doznało niezwykle potężnego wrażenia głębi.
Z tunelu wynurzył się „Ilex”: jastrząb, którego kadłub był wprawdzie niebieski, lecz z szarym odcieniem. Obrócił się z gracją dookoła swej pionowej osi, uskakując płynnie od kurczącego się gwałtownie terminalu.