— „IIex”, okręt Sił Powietrznych Konfederacji ALV-90100, prosi o zezwolenie na podejście do lądowania.
— Udzielam zezwolenia — odparło Tranquillity.
Jastrząb pomknął w stronę habitatu, niemal od razu osiągając przyspieszenie 3 g.
— Witam serdecznie — rzekł habitat. — Nieczęsto odwiedzają mnie jastrzębie.
— Dziękuję. Choć przyznaję, że nie spodziewałem się tego przywileju. Jeszcze trzy dni temu pełniliśmy zwykłą służbę patrolową w sektorze EUas, aż tu raptem nakładają na nas obowiązki kuriera dyplomatycznego. Auster, mój kapitan, jest cokolwiek rozżalony. Twierdzi, że nie po to się zaciągaliśmy, aby teraz służyć jako taksówka.
— Oho, to brzmi interesująco.
— Wierzę, że nastąpiły wyjątkowe okoliczności. W związku z tym mój kapitan ma jeszcze jedno życzenie. Prosi mianowicie, aby Ione Saldana przyjęła niejakiego kapitana Maynarda Khannę, specjalnego wysłannika admirała Samuala Aleksandro vicha.
— Wieziesz tego kapitana bezpośrednio z Avon?
— Owszem.
— Lord Ruin przyjmie z honorami wysłannika od admirała, a kapitana Austera i jego załogę zaprasza wieczorem na obiad.
— Mój kapitan się zgadza. Ciekawi go Ione Saldana, na temat której tak szczegółowo rozwodziły się agencje prasowe.
— Mógłbym ci o niej opowiedzieć kilka historyjek.
— Naprawdę?
— Chętnie się też dowiem, co słychać w sektorze Ellas. Dużo tam macie piratów?
Gdy wagonik kolejki tunelowej przystanął, kapitan Khanna wyszedł na peron niedużej stacyjki. Miał trzydzieści osiem lat, krótko przycięte rudawe włosy, bladą skórę pokrywającą się piegami w promieniach słońca, regularne rysy twarzy i ciemnobrązowe oczy. Nienaganną sylwetkę zawdzięczał zalecanym przez wojsko wyczerpującym, czterdziestominutowym porannym ćwiczeniom, których nigdy jeszcze nie zaniedbał. Spośród stu pięćdziesięciu słuchaczy akademii wojskowej ukończył ją z trzecią lokatą; byłby najlepszy, gdyby komputerowa diagnoza psychiki nie wykazała u niego pewnego braku elastyczności: był „doktrynalnie zorientowany”.
W sztabie generalnym admirała pracował od osiemnastu miesięcy i w ciągu tego czasu nie popełnił ani jednej pomyłki. Jednakże ta pierwsza indywidualna misja przejmowała go grozą. Radził sobie ze strategią i odpowiedzialnością dowódcy, nawet z polityką biura admiralicji, lecz częściowo przebywająca w ukryciu, powszechnie uwielbiana nastolatka z okrytej złą sławą odnogi rodu Saldanów, w dodatku połączona afinicznie z nie należącym do edenistów technobiotycznym habitatem — to już zupełnie inna sprawa. I jak tu, do diabla, naszkicować sobie portret psychologiczny takiej istoty?
„Poradzisz sobie bez trudu — rzekł admirał Aleksandrovich na ostatniej odprawie. — Jesteś wystarczająco młody, aby ją sobą zainteresować, i wystarczająco bystry, aby nie zrazić jej niską inteligencją. Poza tym wszystkie dziewczyny kochają się w mundurze”. Starszy mężczyzna mrugnął i poklepał go przyjacielsko po ramieniu.
Maynard Khanna wygładził marynarkę nieskazitelnie błękitnego munduru galowego, włożył czapkę z daszkiem, wyprostował ramiona i ruszył schodami w górę. Po chwili wyszedł na wyłożony kamiennymi płytami dziedziniec, który ozdabiały donice pełne wielobarwnych begonii i fuksji. Stąd na wszystkie strony rozbiegały się ścieżki, tonące dalej w subtropikalnej zieleni. Kątem oka złowił oddalony o sto metrów budynek, lecz nie poświęcił mu większej uwagi, zajęty podziwianiem walorów okolicy. Po przejściu śluzą z półki kosmodromu wsiadł od razu do czekającego wagonika, więc dopiero teraz miał sposobność przyjrzeć się wnętrzu. Same rozmiary Tranquillity budziły zdumienie: można byłoby tu zmieścić kilka przeciętnych habitatów edenistów i potrząsnąć nimi jak kośćmi do gry. Z góry przygrzewała oślepiająca tuba świetlna, w powietrzu płynęły spokojnie obłoczki podobne do strzępów waty cukrowej. Panorama lasów i łąk, srebrnych jeziorek i wężyków strumieni rozciągała się na lewo i prawo niczym stoki bożej doliny. A jeszcze w odległości ośmiu kilometrów było morze — nie mógł inaczej tego nazwać, patrząc na skrzące się fale i malownicze wysepki. Unosił wzrok, aby objąć cały łuk wody, zadzierając głowę tak, że o mało mu czapka nie spadła. Miliony ton wody wisiały nad nim, gotowe runąć z siłą potopu, któremu nie sprostałby Noe.
Gwałtownie spuścił wzrok, próbując sobie przypomnieć, jak zwalczył zawroty głowy podczas wizyty w habitatach przy Jowiszu.
„Proszę nie patrzeć ponad płaszczyznę horyzontu i zawsze pamiętać, że nieboraki na górze też się boją, abyśmy im na głowę nie spadli” — doradzał wtedy stary zrzędliwy przewodnik.
Wiedząc, że poniósł porażkę, zanim tak naprawdę rozpoczął swoją misję, Maynard Khanna ruszył dróżką z żółtobrązowego kamienia w kierunku budynku, który przypominał wyglądem starogrecką świątynię. Była to długa bazylika z wysuniętym ku przodowi, nakrytym kopułą portykiem z jakiegoś czarnego materiału, wspartym na białych kolumnach, między którymi wstawiono panele z błękitnego, lustrzanego szkła.
Ścieżka zaprowadziła go na tyły bazyliki, gdzie przy sklepionym wejściu, niby posągi koszmarnych straszydeł, stali na warcie dwaj sierżanci.
— Kapitan Khanna? — zapytał jeden z nich. Głos brzmiał ciepło, przyjaźnie i zupełnie nie pasował do tak groźnej postaci.
— To ja.
— Lord Ruin oczekuje, proszę pójść za moim serwitorem. — Sierżant odwrócił się i poprowadził go do środka. Szli główną nawą, gdzie na ścianach z białego i brązowego marmuru wisiały wielkie obrazy w złoconych ramach. Początkowo Maynard brał je za hologramy, wkrótce jednak spostrzegł ich dwuwymiarowość, a przyjrzawszy się uważniej, stwierdził, że są to arcydzieła malarstwa olejnego. Przedstawiały przeważnie sceny wiejskie, ludzi odzianych w wykwintne, staroświeckie stroje, dosiadających koni bądź zebranych w ostentacyjnych pozach. Obrazki ze starej Ziemi, z epoki preindustrialnej. Ktoś taki jak Saldana nie zadowoliłby się kopią, to musiały być oryginały. Na samą myśl o ich wartości kręciło mu się w głowie. Prawdopodobnie za jedno takie malowidło można byłoby kupić krążownik liniowy.
Na końcu nawy, przykryta ochronnym kloszem, spoczywała na postumencie kapsuła Wostoka. Maynard przystanął, by przyjrzeć się z mieszaniną lęku i podziwu starej, wysłużonej kuli. Była taka mała, taka prymitywna, chociaż przez kilka lat stanowiła szczytowe osiągnięcie ludzkiej techniki. Co kosmonauta niegdyś w niej siedzący pomyślałby sobie, widząc Tranquillitę?
— Z której to rakiety? — zapytał sierżanta przyciszonym głosem.
— Wostok 6. Wyniósł na orbitę Walentinę Tierieszkową, pierwszą kobietę w kosmosie.
Ione Saldana czekała w wielkiej, okrągłej sali audiencyjnej, siedząc za ustawionym pośrodku drewnianym biurkiem w kształcie półksiężyca. Przez gigantyczne szklane panele między kolumnami wpadały szerokie smugi światła, rozsnuwając w powietrzu srebrzystobiałą mgiełkę.
Na białej polipowej podłodze widniało godło: ogromnych rozmiarów niebieskoczerwony feniks w koronie. Wydawało mu się, że nigdy nie dojdzie do biurka; stukot obcasów na wypolerowanej posadzce budził dźwięczne echa w pustej przestrzeni.
Wszystko po to, aby onieśmielić, pomyślał. Stając przed jej obliczem, człowiek zdaje sobie sprawę ze swej samotności.
Dotarłszy do biurka, wyprężył się na baczność i zasalutował.
Bądź co bądź, była głową państwa. Objaśnienia protokolarne admirała kładły duży nacisk na to, jak ma się zachowywać w jej obecności.