Выбрать главу

— „IIex”, okręt Sił Powietrznych Konfederacji ALV-90100, prosi o zezwolenie na podejście do lądowania.

— Udzielam zezwolenia — odparło Tranquillity.

Jastrząb pomknął w stronę habitatu, niemal od razu osiągając przyspieszenie 3 g.

— Witam serdecznie — rzekł habitat. — Nieczęsto odwiedzają mnie jastrzębie.

— Dziękuję. Choć przyznaję, że nie spodziewałem się tego przywileju. Jeszcze trzy dni temu pełniliśmy zwykłą służbę patrolową w sektorze EUas, aż tu raptem nakładają na nas obowiązki kuriera dyplomatycznego. Auster, mój kapitan, jest cokolwiek rozżalony. Twierdzi, że nie po to się zaciągaliśmy, aby teraz służyć jako taksówka.

— Oho, to brzmi interesująco.

— Wierzę, że nastąpiły wyjątkowe okoliczności. W związku z tym mój kapitan ma jeszcze jedno życzenie. Prosi mianowicie, aby Ione Saldana przyjęła niejakiego kapitana Maynarda Khannę, specjalnego wysłannika admirała Samuala Aleksandro vicha.

— Wieziesz tego kapitana bezpośrednio z Avon?

— Owszem.

— Lord Ruin przyjmie z honorami wysłannika od admirała, a kapitana Austera i jego załogę zaprasza wieczorem na obiad.

— Mój kapitan się zgadza. Ciekawi go Ione Saldana, na temat której tak szczegółowo rozwodziły się agencje prasowe.

— Mógłbym ci o niej opowiedzieć kilka historyjek.

— Naprawdę?

— Chętnie się też dowiem, co słychać w sektorze Ellas. Dużo tam macie piratów?

* * *

Gdy wagonik kolejki tunelowej przystanął, kapitan Khanna wyszedł na peron niedużej stacyjki. Miał trzydzieści osiem lat, krótko przycięte rudawe włosy, bladą skórę pokrywającą się piegami w promieniach słońca, regularne rysy twarzy i ciemnobrązowe oczy. Nienaganną sylwetkę zawdzięczał zalecanym przez wojsko wyczerpującym, czterdziestominutowym porannym ćwiczeniom, których nigdy jeszcze nie zaniedbał. Spośród stu pięćdziesięciu słuchaczy akademii wojskowej ukończył ją z trzecią lokatą; byłby najlepszy, gdyby komputerowa diagnoza psychiki nie wykazała u niego pewnego braku elastyczności: był „doktrynalnie zorientowany”.

W sztabie generalnym admirała pracował od osiemnastu miesięcy i w ciągu tego czasu nie popełnił ani jednej pomyłki. Jednakże ta pierwsza indywidualna misja przejmowała go grozą. Radził sobie ze strategią i odpowiedzialnością dowódcy, nawet z polityką biura admiralicji, lecz częściowo przebywająca w ukryciu, powszechnie uwielbiana nastolatka z okrytej złą sławą odnogi rodu Saldanów, w dodatku połączona afinicznie z nie należącym do edenistów technobiotycznym habitatem — to już zupełnie inna sprawa. I jak tu, do diabla, naszkicować sobie portret psychologiczny takiej istoty?

„Poradzisz sobie bez trudu — rzekł admirał Aleksandrovich na ostatniej odprawie. — Jesteś wystarczająco młody, aby ją sobą zainteresować, i wystarczająco bystry, aby nie zrazić jej niską inteligencją. Poza tym wszystkie dziewczyny kochają się w mundurze”. Starszy mężczyzna mrugnął i poklepał go przyjacielsko po ramieniu.

Maynard Khanna wygładził marynarkę nieskazitelnie błękitnego munduru galowego, włożył czapkę z daszkiem, wyprostował ramiona i ruszył schodami w górę. Po chwili wyszedł na wyłożony kamiennymi płytami dziedziniec, który ozdabiały donice pełne wielobarwnych begonii i fuksji. Stąd na wszystkie strony rozbiegały się ścieżki, tonące dalej w subtropikalnej zieleni. Kątem oka złowił oddalony o sto metrów budynek, lecz nie poświęcił mu większej uwagi, zajęty podziwianiem walorów okolicy. Po przejściu śluzą z półki kosmodromu wsiadł od razu do czekającego wagonika, więc dopiero teraz miał sposobność przyjrzeć się wnętrzu. Same rozmiary Tranquillity budziły zdumienie: można byłoby tu zmieścić kilka przeciętnych habitatów edenistów i potrząsnąć nimi jak kośćmi do gry. Z góry przygrzewała oślepiająca tuba świetlna, w powietrzu płynęły spokojnie obłoczki podobne do strzępów waty cukrowej. Panorama lasów i łąk, srebrnych jeziorek i wężyków strumieni rozciągała się na lewo i prawo niczym stoki bożej doliny. A jeszcze w odległości ośmiu kilometrów było morze — nie mógł inaczej tego nazwać, patrząc na skrzące się fale i malownicze wysepki. Unosił wzrok, aby objąć cały łuk wody, zadzierając głowę tak, że o mało mu czapka nie spadła. Miliony ton wody wisiały nad nim, gotowe runąć z siłą potopu, któremu nie sprostałby Noe.

Gwałtownie spuścił wzrok, próbując sobie przypomnieć, jak zwalczył zawroty głowy podczas wizyty w habitatach przy Jowiszu.

„Proszę nie patrzeć ponad płaszczyznę horyzontu i zawsze pamiętać, że nieboraki na górze też się boją, abyśmy im na głowę nie spadli” — doradzał wtedy stary zrzędliwy przewodnik.

Wiedząc, że poniósł porażkę, zanim tak naprawdę rozpoczął swoją misję, Maynard Khanna ruszył dróżką z żółtobrązowego kamienia w kierunku budynku, który przypominał wyglądem starogrecką świątynię. Była to długa bazylika z wysuniętym ku przodowi, nakrytym kopułą portykiem z jakiegoś czarnego materiału, wspartym na białych kolumnach, między którymi wstawiono panele z błękitnego, lustrzanego szkła.

Ścieżka zaprowadziła go na tyły bazyliki, gdzie przy sklepionym wejściu, niby posągi koszmarnych straszydeł, stali na warcie dwaj sierżanci.

— Kapitan Khanna? — zapytał jeden z nich. Głos brzmiał ciepło, przyjaźnie i zupełnie nie pasował do tak groźnej postaci.

— To ja.

— Lord Ruin oczekuje, proszę pójść za moim serwitorem. — Sierżant odwrócił się i poprowadził go do środka. Szli główną nawą, gdzie na ścianach z białego i brązowego marmuru wisiały wielkie obrazy w złoconych ramach. Początkowo Maynard brał je za hologramy, wkrótce jednak spostrzegł ich dwuwymiarowość, a przyjrzawszy się uważniej, stwierdził, że są to arcydzieła malarstwa olejnego. Przedstawiały przeważnie sceny wiejskie, ludzi odzianych w wykwintne, staroświeckie stroje, dosiadających koni bądź zebranych w ostentacyjnych pozach. Obrazki ze starej Ziemi, z epoki preindustrialnej. Ktoś taki jak Saldana nie zadowoliłby się kopią, to musiały być oryginały. Na samą myśl o ich wartości kręciło mu się w głowie. Prawdopodobnie za jedno takie malowidło można byłoby kupić krążownik liniowy.

Na końcu nawy, przykryta ochronnym kloszem, spoczywała na postumencie kapsuła Wostoka. Maynard przystanął, by przyjrzeć się z mieszaniną lęku i podziwu starej, wysłużonej kuli. Była taka mała, taka prymitywna, chociaż przez kilka lat stanowiła szczytowe osiągnięcie ludzkiej techniki. Co kosmonauta niegdyś w niej siedzący pomyślałby sobie, widząc Tranquillitę?

— Z której to rakiety? — zapytał sierżanta przyciszonym głosem.

— Wostok 6. Wyniósł na orbitę Walentinę Tierieszkową, pierwszą kobietę w kosmosie.

Ione Saldana czekała w wielkiej, okrągłej sali audiencyjnej, siedząc za ustawionym pośrodku drewnianym biurkiem w kształcie półksiężyca. Przez gigantyczne szklane panele między kolumnami wpadały szerokie smugi światła, rozsnuwając w powietrzu srebrzystobiałą mgiełkę.

Na białej polipowej podłodze widniało godło: ogromnych rozmiarów niebieskoczerwony feniks w koronie. Wydawało mu się, że nigdy nie dojdzie do biurka; stukot obcasów na wypolerowanej posadzce budził dźwięczne echa w pustej przestrzeni.

Wszystko po to, aby onieśmielić, pomyślał. Stając przed jej obliczem, człowiek zdaje sobie sprawę ze swej samotności.

Dotarłszy do biurka, wyprężył się na baczność i zasalutował.

Bądź co bądź, była głową państwa. Objaśnienia protokolarne admirała kładły duży nacisk na to, jak ma się zachowywać w jej obecności.