Выбрать главу

Miał też cockerspaniela; Chomper zawsze kręcił się ludziom pod nogami i wywlekał ubrania z chaty McBride’a. Chłopiec pobierał dydaktyczne kursy agronomii pod okiem Ruth Hilton, według której dość łatwo przyswajał wiadomości i zapowiadał się na doskonałego farmera. A ponieważ wkrótce miał skończyć jedenaście lat, rodzice pozwalali mu bawić się bez opieki. Twierdzili, że jest już wystarczająco odpowiedzialny, aby nie zapuszczać się daleko w głąb lasu.

Następnego ranka po tym, jak Horst Elwes napotkał w kościele Lisylfa, Carter bawił się nad wodą, gdzie grupka dzieciaków budowała tratwę z desek pozostałych po pracach dorosłych przy jakiejś’ drewnianej konstrukcji. Nagle uświadomił sobie, że od piętnastu minut nie widział w pobliżu Chompera, rozejrzał się więc po polanie.

Dostrzegłszy skrawek rudej sierści na krzaku za budynkiem publicznym, krzyknął donośnie, zdenerwowany zachowaniem niemądrego zwierzaka. Kiedy nie usłyszał odpowiedzi, ruszył z werwą na poszukiwania, chlupiąc butami w cienkiej warstwie błota. Gdy dotarł na skraj puszczy, posłyszał zajadłe szczekanie Chompera, dobiegające chyba z gąszczu drzew i chaszczy. Pomachał panu Travisowi, który odchwaszczał motyką ziemię wokół swoich maleńkich ananasów, po czym w ślad za psem ruszył w puszczę.

Chomper, jak można by przypuszczać, celowo zamierzał go odciągnąć jak najdalej od wioski. Carter wołał i wołał, aż wreszcie zachrypł. Zgrzał się, spocił, a na potarganej koszulce pojawiły się długie żółtozielone smugi z soków wydzielanych przez łodygi roślin. Wybryk Chompera bardzo go rozzłościł, postanowił zaraz po powrocie uwiązać psa na smyczy. A potem zacznie się przyzwoita tresura, w której obiecał pomóc pan Manani.

Pościg dobiegł wreszcie końca na maleńkiej polance, otoczonej wysokimi drzewami kaltukowymi. Poprzez gęsty baldachim liści przeciskały się wątłe promyki słońca. Kruche źdźbła trawy sięgały chłopcu do kolan, pnącza z kiściami jasnożółtych jagód oplatały błyszczące pnie. Chomper stał pośrodku polanki, powarkując na drzewo ze zjeżoną sierścią.

Carter złapał go za kark, wywrzaskując wszystko, co w tej chwili myślał o psach. Cockerspaniel nie dał się jednak odciągnąć, zamiast tego zaszczekał z furią.

— Co się z tobą dzieje? — zapytał chłopiec, zniecierpliwiony.

I wtedy pojawiła się wysoka czarnoskóra kobieta. Dopiero co miał przed sobą drzewo kaitukowe, aż tu nagle pięć metrów przed nim stała w szarym kombinezonie, zdejmując kaptur. Na ramiona rozsypały jej się długie, kasztanowate włosy.

Chomper zamilkł. Carter przylgnął do psa, wpatrując się w nieznajomą z rozdziawionymi ustami. Zaskoczenie odebrało mu mowę. Lecz gdy mrugnęła okiem i kiwnęła zachęcająco palcem, Carter uśmiechnął się i podbiegł do niej z ufnością.

* * *

— Mam go — oznajmiła Camilla. — Słodziutki chłopaczek.

— Uważaj, bo się rozczulę — odparł Laton burkliwie. — Pamiętaj tylko, że ma zostać tam, gdzie osadnicy łatwo go znajdą.

* * *

— Horst, tak dłużej być nie może — powiedziała Ruth.

Ksiądz tylko stęknął, rozpaczając w duchu nad swoją nędzną dolą. Leżał na pryczy, gdzie rzucono go zeszłej nocy. Wokół jego nóg ciasno owinęły się pomięte, oliwkowozielone koce. W nocy musiało mu być niedobrze, o czym świadczyła gęsta kałuża żółtawych wymiocin na podłodze przy wezgłowiu.

— Idź sobie — wybełkotał.

— Przestań się wreszcie zadręczać i wstawaj!

Odwrócił się do niej powoli. Dostrzegła, że płakał: rzęsy miał mokre, oczy zaczerwienione.

— Mówię serio, Ruth. Wyjedź stąd, natychmiast. Weź z sobą Jay i razem uciekajcie. Wsiądźcie na jakąkolwiek łajbę, choćby z was zdarli za bilet. Dopłyniecie do Durringham, a potem wyniesiecie się z tej planety. Bo tu nie da się żyć.

— Skończ z tymi bredniami. W Aberdale nie jest aż tak źle.

Poradzimy sobie jakoś z zesłańcami. Każę Molviemu zwołać dziś wieczór naradę, na której opowiem ludziom, co według mnie tutaj się wyrabia. — Zaczerpnęła powietrza. — Chcę, żebyś mnie poparł, Horst.

— O nie, tylko nie to. Nie wolno drażnić zesłańców. Proszę, Ruth, posłuchaj mnie dla własnego dobra. Nie rób tego. Wyjedź stąd, póki czas.

— Na miłość boską, Horst…

— Ha! Bóg umarł! — przerwał jej z goryczą. — A przynajmniej dawno temu wykluczył tę planetę ze swojego królestwa.

— Niecierpliwie kiwnął na nią palcem, zezując ukradkiem ku otwartym drzwiom.

Ruth zbliżyła się z ociąganiem do pryczy, marszcząc nos, gdy poczuła smród.

— Widziałem to — oświadczył Horst stłumionym, zachrypniętym głosem. — Zeszłej nocy. To było w kościele.

— Niby co takiego?

— To. Demon, którego wezwali. Widziałem go, Ruth. Był czerwony, błyszczał czerwienią, oślepiał piekielnym blaskiem.

Oko szatana otworzyło się i spojrzało prosto na mnie. To jego świat, Ruth. Nie naszego Pana, Jezusa Chrystusa. Niedobrze się stało, żeśmy tu przybyli. Niedobrze.

— Cholera — mruknęła cicho. Uświadomiła sobie szereg rzeczywistych problemów: jak zabrać go do Durringham, czy na tej planecie mają w ogóle psychiatrę i kto mógłby przejąć tę prowizoryczną lecznicę, która służyła całej wiosce. Drapała się po spoconym karku, przypatrując mu się z namysłem, jakby stanowił jakąś skomplikowaną zagadkę czekającą na rychłe rozwiązanie.

Rai Molvi przebiegł w pośpiechu po drewnianych schodkach i wpadł jak burza do środka.

— Ruth — sapnął, zadyszany. — Wiedziałem, że cię tutaj zastanę. Carter McBride gdzieś zniknął. Dzieciaka nie ma już dwie godziny. Ponoć widziano, jak gnał do dżungli za tym swoim utrapionym psiskiem. Organizuję wyprawę poszukiwawczą. Idziesz z nami? — Rai Mol vi zdawał się nie zauważać Horsta.

— Idę. Tylko poproszę kogoś o opiekę nad Jay.

— Pani Cranthorp już się wszystkim zajmuje. Zbierze dzieci i przyrządzi im jakiś posiłek. Za dziesięć minut spotykamy się przy budynku publicznym. — Odwrócił się, by odejść.

— I ja pomogę — zaofiarował się Horst.

— Jak chcesz — odparł Rai, po czym wypadł na dwór.

— No, no, zrobiłeś na nim wrażenie — rzekła Ruth.

— Proszę cię, Ruth, musisz opuścić to miejsce.

— Wieczorem o tym pogadamy. Teraz muszę się zająć szukaniem dzieciaka. — Zamilkła na moment. — Do licha, ten Carter jest mniej więcej w wieku Jay.

* * *

Przeciągły gwizd poderwał wszystkich do biegu. Arnold Travis siedział skurczony pod pniem majopi. Srebrny gwizdek wisiał żałośnie w kąciku jego ust, a on sam wpatrywał się w ziemię tępym wzrokiem.

Wieśniacy nadbiegali parami, przedzierając się przez pnącza i niskie krzewy, wyganiając hordy skrzeczącego ptactwa ku rozpalonemu niebu. Kiedy docierali na polankę, makabryczny widok zdawał się odbierać im resztki sił. Ludzie stawali w półokręgu przed wielkim dębem czereśniowym, patrząc ze zgrozą na jego potworne brzemię.

Powel Manani przybył ostatni. Towarzyszył mu Vorix, przemykając zwinnie przez bujne podszycie. Umysł Powela rejestrował wrażenia psich zmysłów, monochromatyczne obrazy, ostre dźwięki i szeroką gamę zapachów. W powietrzu unosiła się ciężka woń krwi.

Pomagając sobie łokciami, przecisnął się przez zszokowany tłum i objął spojrzeniem dąb czereśniowy…

— Jezu! — Przykrył dłonią usta. Jakaś pierwotna cząstka jego duszy pragnęła dać upust straszliwej boleści, krzyczeć i krzyczeć, póki nie opuściłoby go całe wezbrane w nim raptem szaleństwo.