Выбрать главу

Carter McBride zwisał z drzewa do góry nogami. Stopy uwiązano mu do pnia sznurami z wysuszonych pnączy, przez co wyglądał, jakby stał na głowie. Obie ręce były szeroko rozłożone, równolegle do ziemi za sprawą dwóch kołków wbitych przy nadgarstkach. Z długich ran nie ciekła już krew. Maleńkie owady kłębiły się w mokrej trawie poniżej głowy, sycąc się obfitością pokarmu.

Dimitri McBride postąpił chwiejnie dwa kroki w stronę syna, po czym osunął się na kolana jakby do modlitwy. Powiódł błędnym wzrokiem po pobladłych twarzach.

— Nie rozumiem. Carter miał dziesięć lat. Kto to zrobił? Nie rozumiem. Proszę, powiedzcie mi. — Ujrzał własny ból odbity w oczach łkających ludzi. — Za co to? Kto to zrobił?

— Zesłańcy — odpowiedział Horst. Szkarłatne oczy małego Cartera mierzyły go martwym spojrzeniem, nagląc do mówienia.

— To odwrócony krzyż — wyjaśnił skrupulatnie. Czuł, że należy teraz nazywać rzeczy po imieniu, aby wszyscy zrozumieli, co tu się naprawdę stało. — Przeciwieństwo krucyfiksu. Musicie wiedzieć, że oni czczą Jasnego Brata. A Jasny Brat jest kimś krańcowo różnym od naszego Pana Jezusa, dlatego sekty składają takie ofiary na znak szyderstwa. To właściwie całkiem logiczne zachowanie.

— Horst z trudem łapał oddech, jakby przebiegł właśnie bardzo długi dystans.

Dimitri McBride runął na Horsta z siłą młota pneumatycznego, przewrócił go na plecy i przycisnął całym swoim ciężarem.

— Wiedziałeś’.’ Wiedziałeś! — ryczał. Zacisnął stalowe palce na gardle księdza i zaczął go dusić. — To był mój syn. A ty wiedziałeś! — Poderwał głowę Horsta, po czym grzmotnął nią o gąbczastą ziemię. — Żyłby teraz, gdybyś nam wcześniej powiedział.

To ty go zabiłeś! Ty go zabiłeś! Ty!

Świat Horsta jawił się teraz w czarnych barwach. Próbował coś powiedzieć, wytłumaczyć. Do tego właśnie go przygotowano: miał się starać, aby ludzie zaakceptowali rzeczywistość taką, jaka była naprawdę. Teraz jednak widział przed sobą tylko otwarte, wrzeszczące usta Dimitriego McBride’a.

— Trzeba ich rozdzielić — zwróciła się Ruth do Powela.

Nadzorca obrzucił ją pochmurnym spojrzeniem i niechętnie kiwnął głową na znak zgody. Skinął na dwóch osadników, którzy rozwarli zaciśnięte na gardle Horsta palce Dimitriego. Ksiądz nie podnosił się z ziemi, wciągając w płuca powietrze jak człowiek po ataku serca.

Dimitri McBride szlochał zwinięty w kłębek.

Trzech wieśniaków odcięło Cartera z drzewa i owinęło go płaszczem.

— I co ja teraz powiem Victorii? — zapytał Dimitri, osowiały.

— Co mam jej powiedzieć?

Ręce znów dotykały jego ramion w wyrazie współczucia, oferując mu swą żałośnie bezskuteczną pociechę. Przytknięto mu do warg piersiówkę. Zakrztusił się, kiedy poczuł w przełyku palący trunek.

Powel Manani stał nad Horstem Elwesem. Ponoszę nie mniejszą winę niż ten ksiądz, rozmyślał. Wiedziałem, że Quinn, ta gnida, przysporzy nam problemów. Ale, dobry Boże, żeby coś takiego? Ci zesłańcy nie są chyba ludźmi. Kto potrafi zrobić coś takiego, zdolny jest do wszystkiego.

Do wszystkiego. Ta myśl uderzyła go niczym powiew mroźnego wiatru, odpędzając ostatnie resztki współczucia dla nieszczęsnego, pijanego księdza. Trącił Horsta czubkiem buta.

— Hej, ty! Słyszysz mnie?

Horst stęknął, wywracając oczy.

Powel przelał na Vorixa całą swoją wściekłość. Pies puścił się pędem w stronę Horsta, obnażając wściekle zębiska.

Na widok szarżującej bestii Horst z trudem dźwignął się na czworaka, przerażony furią zwierzęcia. Vorix zaszczekał głośno z pyskiem oddalonym o dziesięć centymetrów od twarzy księdza.

— Hej! — zaprotestowała Ruth.

— Zamknij się! — warknął Powel, nawet na nią nie patrząc.

— Ty, ocknij się. Słyszysz, co do ciebie mówię?

Vorix zawarczał.

Wszyscy przyglądali się z napięciem tej dramatycznej scenie, nawet Dimitri McBride.

— Oni nie są tu przypadkowo — rzekł Horst. — Musi być równowaga w naturze. Coś jest białe, coś czarne. Jest dobro i jest zło. Królestwo Boże w niebie i otchłań piekielna. Ziemia i Lalonde. Chyba to rozumiecie? — Uśmiechnął się do Powela.

— Nie wszyscy zesłańcy przybyli z tej samej arkologii — stwierdził nadzorca niebezpiecznie obojętnym tonem. — Dopiero tutaj pierwszy raz się spotkali. A to oznacza, że Quinn dokonał tego wszystkiego na miejscu, zmienił ich w to, czym są dzisiaj.

Ty dobrze znasz ich doktrynę. Przejrzałeś ją na wskroś. Kiedy wstąpili do sekty? Jeszcze przed Gwynem Lawesem? Jeszcze przed nim, księżulku? Wszyscy byli w to wmieszani przed jego dziwną, tajemniczą, brutalną śmiercią w dżungli? Czy tak?

Z piersi kilku gapiów wyrwały się głośne westchnięcia. Powel usłyszał, jak ktoś szepcze:

— Boże, proszę, tylko nie to.

Horst nadal uśmiechał się obłąkańczo do nadzorcy.

— Czy to zaczęło się wtedy, księżulku? — ciągnął Powel.

— Quinn miał wiele miesięcy na to, aby ich złamać i odmienić, aby przejąć nad nimi kontrolę. Mam rację? A więc tym się przez cały czas zajmował w tej zmyślnej chacie o spadzistych dachach.

A kiedy już nad nimi zapanował, zabrał się za nas. — Wymierzył palec w Horsta. Żałował, że to nie strzelba, że nie może rozwalić na kawałki tego niezdarnego gamonia. — A te napady w Durringham, Gwyn Lawes, Roger Chadwick, Hoffmanowie? Mój Boże, co oni zrobili Hoffmanom, że musieli ich później spalić, byśmy niczego nie poznali? A wszystko dlatego, że trzymałeś gębę na kłódkę. Jak zamierzasz się z tego wytłumaczyć Bogu, kiedy przed nim staniesz, księżulku? Ha?

— Nie miałem pewności — jęknął Horst. — Poza tym oni nie są gorsi od ciebie. Jesteś nieokrzesany, podoba ci się życie w tej dziczy. Różni cię od nich tylko to, że tobie płacą. Gdybym bodaj pisnął, że wstąpili do sekty, wściekłość odebrałaby ci rozum.

— Kiedy się dowiedziałeś?! — zagrzmiał Powel.

Ramiona obwisły Horstowi, wtulił głowę w pierś i zwinął się w kłębek.

— W dniu śmierci Gwyna.

Powel zadarł głowę i pogroził pięściami niebiosom.

— Quinn!!! — huknął. — Dopadnę cię! Dopadnę każdego z twoich pieprzonych koleżków! Słyszysz mnie, Quinn? Już po tobie!

Vorix ujadał potępieńczo.

Nadzorca potoczył wzrokiem po skupionych na nim posępnych obliczach, na których strach ustępował z wolna pierwszym przebłyskom gniewu. Znał się na ludziach, a ci gotowi byli pójść za nim. Nareszcie, wszyscy bez wyjątku. Nie zaznają spokoju, póki nie wytropią i nie zakatrupią ostatniego zesłańca.

— Nie możemy tak po prostu założyć, że wszyscy skazańcy są jednakowi — wtrącił Rai Molvi. — Nie opierajmy się na jego słowach. — Spojrzał z odrazą na Horsta. I wtedy Vorix dopadł go znienacka. Pies wylądował mu na piersiach i Rai upadł na ziemię. Wrzasnął z przerażenia, gdy Vorix zaszczekał, kłapiąc paszczą o centymetry od jego nosa.

— To znowu ty! — rzekł Powel Manani, a raczej prychnął tonem oskarżenia. — Urodzony urzędas! To ty chciałeś, żebym im pofolgował. Niech sobie wybudują chatę, mówiłeś. I dzięki tobie grasują teraz po okolicy. Gdybyśmy przestrzegali instrukcji, trzymali tych śmierdziuchów w gnoju, gdzie ich miejsce, nic podobnego by się nie zdarzyło. — Odwołał Vorixa od ciężko dyszącego, wystraszonego mężczyzny. — Ale masz rację. Nie wiemy, czy zesłańcy mieli cokolwiek wspólnego z Gwynem, Rogerem i Hoffmanami. Nie dojdziemy już prawdy, adwokacie oskarżonych, zgadza się? A więc wszystko, co mamy, to Carter. Znasz tu może kogoś, kto byłby zdolny rozszarpać w ten sposób dziesięcioletnie dziecko? Znasz? Bo jeśli tak, to chętnie posłuchamy, kto to taki.