Rai Molvi pokręcił przecząco głową, zaciskając zęby z bólu.
— A więc dobrze — rzekł Powel. — I cóż ty na to, Dimitri?
Carter był twoim chłopakiem. Co według ciebie powinniśmy zrobić z ludźmi, którzy tak postąpili z twoim synem?
— Zabić — odezwał się Dimitri pośrodku gromadki próbujących go pocieszyć sąsiadów. — Wybić do nogi.
Wysoko nad czubkami drzew sokół kołował i zakręcał w zwinnym, podniebnym tańcu. Korzystał z gorących, wilgotnych prądów, aby przy minimalnym nakładzie sił utrzymać się w powietrzu. W podobnych przypadkach Laton nie zakłócał naturalnych instynktów ptaka — wystarczyło, że wskazywał mu cele. W dole, pod gęstą zasłoną liści, wędrowali ludzie. W maleńkich szparkach między gałęziami pojawiały się kolorowe plamki: to wyróżniający się wzór czyjejś koszulki, to znów brudna i spocona skóra. Zmysły łowieckie sokoła zapamiętywały każdy ruch, budując w wyobraźni kompletny, szczegółowy obraz.
Czterech mężczyzn dźwigało ciało chłopca na prowizorycznych noszach. Poruszali się wolno, ostrożnie przestępując korzenie i strumyki, przytłoczeni smutkiem.
Przed nimi w pewnym oddaleniu maszerowała główna grupa ludzi, a prowadził ją nadzorca Manani. Szli dziarskim krokiem.
Znali swój cel. Laton wyczytywał to z ich ponurych, zaciętych i naznaczonych nienawiścią twarzy. Ci, co nie mieli strzelb laserowych, postarali się o pałki lub twarde kije.
Z tyłu za wszystkimi sokół wypatrzył Ruth Hilton i Rai Molviego. Osłabione, przygaszone postacie, pogrążone w grobowym milczeniu. Każdą dręczyły wyrzuty sumienia.
Horst Elwes pozostał sam na polance. Nadal leżał skulony na ziemi, wstrząsany gwałtownymi dreszczami. Raz po raz wydawał głośne okrzyki, jakby coś go kąsało. Prawdopodobnie postradał zmysły — Tak czy inaczej, doskonale odegrał swoją rolę i tylko to się liczyło.
Leslie Atcliffe wynurzył się nad powierzchnię dziesięć metrów od pomostu w Aberdale, holując więcierz pełen myszokrabów. Przewrócił się na plecy i ruszył do brzegu, kopiąc wodę.
Nad zachodnim widnokręgiem zaczynały się rozsnuwać ciemnoszare chmury. Ocenił, że za dwadzieścia minut spadnie deszcz.
Kay siedziała na brzegu tuż nad lustrem wody, wysypując do skrzynki z otwartego więcierza skłębioną gromadkę przeznaczonych do filetowania myszokrabów. Miała na sobie wyblakłe szorty, bluzeczkę zrobią z koszulki, buty z wywiniętymi na cholewkę niebieskimi skarpetkami oraz kapelusik z plecionej trawy, który sama zrobiła. Leslie z przyjemnością patrzył na jej gibkie ciało, opalone na orzechowy kolor w ciągu miesięcy pracy w słońcu.
Dopiero za trzy dni będzie mógł się z nią przespać. Podobało mu się, że Kay woli kochać się z nim niż z innymi. Resztę czasu spędzali na rozmowach, jak przyjaciele.
Wstał, kiedy stopy zachrzęściły na żwirze.
— Niosę świeżą dostawę! — zawołał. Myszokraby ślizgały się i wiły w więcierzu. Było ich co najmniej dziesięć; szczupłe, spłaszczone ciała z dwunastoma patykowatymi odnóżami, brązowymi łuskami przypominającymi mokrą sierść i szpiczastą głową zakończoną czarnym czubkiem niczym nos ziemskiego gryzonia.
Kay wyszczerzyła zęby i energicznie pomachała ręką, ściskając nóż do filetowania, którego stalowe ostrze połyskiwało w słońcu. Jeden taki uśmiech sprawiał, że życie zdawało się Lesliemu piękniejsze.
Oddział poszukiwawczy wynurzył się z dżungli czterdzieści metrów od nabrzeża. Leslie miał przeczucie, że coś niedobrego się święci. Maszerowali zbyt szybko: tak zwykli maszerować ludzie powodowani gniewem. I cała chmara zmierzała w stronę pomostu, co najmniej pięćdziesiąt osób. Leslie przypatrywał im się z niepokojem. Nie chodziło im o sam pomost, chodziło im o niego!
— Boży Bracie — mruknął. Wyglądali na tłum żądny linczu.
Quinn! Z pewnością Quinn znowu narozrabiał. Quinn, który nigdy nie dał się złapać, zawsze taki sprytny.
Kay odwróciła się, słysząc głuchy pomruk wielu głosów. Przesłoniła oczy ręką. Akurat pojawił się Tony z pełnym więcierzem; i on spoglądał z lękiem na zbliżającą się grupę.
Leslie zerknął za siebie, na rzekę. Przeciwległy brzeg z błotnistą skarpą i wałem drzew oplecionych pnączami znajdował się w odległości stu czterdziestu metrów. Wydał mu się nagle niezwykle kuszący. W ciągu ostatnich miesięcy Leslie nauczył się świetnie pływać. Na pewno by go nie złapali, gdyby teraz rzucił się do ucieczki.
Czoło tłumu zbliżyło się do siedzącej Kay. Dostała prosto w twarz bez jakiegokolwiek ostrzeżenia. Leslie widział, kto ją uderzył: niejaki Garlworth, czterdziestopięcioletni koneser win, który uparł się, że założy własną winnicę. Spokojny, nie wchodzący nikomu w drogę człowiek, typ odludka. Teraz twarz nabiegła mu krwią, zwierzęca furia ożywiła jego rysy. Warknął triumfalnie, trafiwszy Kay pięścią w szczękę.
Krzyknęła z bólu i przewróciła się na plecy, z ust wypłynęły jej czerwone krople. Ludzie ją otoczyli i zaczęli kopać z wściekłością podobną dzikiemu szałowi rozwścieczonego sejasa.
— Wy gnoje! — wrzasnął Leslie. Odrzucił więcierz i ruszył ile sił w nogach w kierunku brzegu, rozchlapując sięgającą kolan wodę. Kay krzyczała pod nawałą bolesnych kopniaków. Leslie dostrzegł błysk noża do filetowania. Jeden z mężczyzn upadł i złapał się za łydkę. Wysoko w powietrze uniosła się pałka.
Leslie nie usłyszał ani nie zobaczył, czy pałka opadła na zmaltretowaną dziewczynę. Runął jak burza na grupę osadników, którzy zbiegali ku niemu po stoku. Wśród nich pędził Powel Manani i wielką, odchyloną pięścią. W świecie Lesliego zapanował chaos, zawładnął nim instynkt. Razy spadały na niego ze wszystkich stron jednocześnie. Sam też rozdawał ciosy ze ślepą gwałtownością. Ludzie krzyczeli, ryczeli. Czyjaś pulchna dłoń schwyciła go za włosy, które ze straszliwym odgłosem darcia zaczęły wolno odrywać się od czaszki. Spryskała go struga piany, jakby walczył pod wodospadem. Ostre kły zwarły się wokół nadgarstka, ciągnąc w dół ramię. Wśród zajadłego warczenia trzask pękającej kości przeciągał się w nieskończoność. Ból wyparł wszelkie inne wrażenia, płynął każdym włóknem nerwowym. Ale jakoś tym się nie przejmował. Nie był w stanie oddawać ciosów, jakby tego chciał. Ręce nie reagowały. Opadł na kolana, przed oczami zatańczyły różowoszare pasma. Woda zamulonej rzeki burzyła się i nabierała szkarłatnego odcienia.
Nastała taka chwila, kiedy nic się nie działo. Leżał sztywno, unieruchomiony pod nieustępliwymi rękami. Powel Manani wznosił się przed nim jak wieża. Gęstą, czarną brodę miał mokrą i potarganą, szczerzył okrutnie zęby. W chwilowej ciszy Leslie posłyszał dobiegające z dali żałosne zawodzenie dziecka. Zaraz jednak ciężki but Powela rąbnął go w krocze z całą siłą, na jaką mógł się zdobyć rosły nadzorca.
Śmiertelna męka niemalże pozbawiła go zmysłów. Lesłie stracił kontakt ze światem pośrodku gęstej, czerwonej mgły. Nic już nie słyszał ani nic nie czuł. Pozostało jedynie fizyczne cierpienie.
Czerwień ustąpiła czerni. Strzępy wrażeń znów docierały ospale do jego świadomości. Przyciśnięto mu twarz do chłodnego żwiru. Miało to jakiś związek z czymś ważnym, ale nie wiedział z czym. Płuca płonęły żywym ogniem. Leslie ze strzaskaną szczęką próbował złapać powietrze połamanym nosem. Wtedy wdarła się do jego płuc brudna, zaplamiona krwią woda Cjuallheimu.