Lawrence Dillon szukał ocalenia w ucieczce, ratując się przed szaleństwem, jakie ogarnęło mieszkańców Aberdale. Pracował wraz z Douglasem na wydzielonych im poletkach za chatą o spadzistych dachach, kiedy tłuszcza wróciła z poszukiwań. Fasola na wysokich tykach i kwitnąca kukurydza ukryły ich częściowo, gdy nad rzeką ludzie zaatakowali Kay, Lesliego i Tony’ego. Lawrence nie spotkał się dotąd z podobnym przykładem niepotrzebnego bestialstwa. Taki fanatyczny nie był nawet Quinn, w którego okrucieństwie był sens i celowość.
Zarówno on, jak i Douglas stali jak zaklęci, kiedy ich kompani ginęli pod ciosami. Dopiero gdy Powel Manani wyszedł ociężale z wody, pomyśleli o ratowaniu własnej skóry.
— Rozdzielmy się! — wrzasnął Lawrence Dillon, pędząc w stronę dżungli. — Będziemy mieli większą szansę. — Wtem posłyszał donośne szczekanie tego potwornego psa, Vorixa. Zerknąwszy przez ramię, dostrzegł, jak w pogoni za nimi bestia gna skrajem wioski. — Znajdź Quinna! Trzeba go ostrzec! — Wtedy się rozstali, przedzierając się przez zarośla, jakby zrobione były z bibuły.
Po chwili Lawrence natrafił na wąską ścieżkę zwierząt. Odkąd po wybudowaniu wioski zaczęły jej unikać danderile, zarastała trawą, tym niemniej mógł teraz zwiększyć szybkość. Prymitywne buty rozleciały się w biegu, za całe ubranie służyły mu szorty.
Pnącza i gałązki targały go ostrymi jak igła cierniami. Bez znaczenia. Liczyło się wyłącznie zachowanie życia, oddalenie się od wioski.
Vorix puścił się tropem Douglasa. Z piersi Lawrence’a wydarł się nieartykułowany okrzyk wdzięczności do Jasnego Brata. Zwolnił nieco biegu, wypatrując na ziemi odpowiednich kamieni. Psisko po rozprawie z Douglasem ruszy za nim bez zwłoki. Psisko zdoła odszukać trop nawet w wilgotnej dżungli. Psisko zaprowadzi wieśniaków do każdego ukrytego zesłańca. Musiał jakoś temu zaradzić, inaczej żaden z nich nie doczeka jutra. Zasrany nadzorca nie miał pojęcia, jak groźni mogą być słudzy Jasnego Brata dla tych, co stają im na drodze. Pokrzepiony tą myślą, otrząsnął się ze strachu. Tę otuchę zawdzięczał Quinnowi. To on mu uświadomił, że prawdziwie wyzwolony człowiek jest w stanie przezwyciężyć strach. To on pomógł mu odnaleźć wewnętrzną siłę, pokazał sposób na oddanie się wężowej bestii. To on najczęściej nawiedzał jego sny jako mroczna, czarodziejska postać, otoczona aureolą pomarańczowych płomieni.
Skrzywiwszy się na widok zadrapań po szaleńczej ucieczce, Lawrence potoczył wokoło przytomniejszym spojrzeniem.
Powel Manani przywykł oglądać świat oczami Vorixa. Obrazy składały się wtedy z błękitów i szarości, jakby każdy przedmiot tworzyły nakładające się warstwy cienia. Drzewa pięły się wysoko w górę, niknąc w niemal mglistej kopule nieba, a chaszcze nabierały olbrzymich, niepokojących kształtów. Czarne liście uskakiwały na boki niczym karty zbierane przez wprawnego gracza.
Rosły pies mknął na wpół zarośniętą ścieżynką za Lawrence’em Dillonem. Zapach młodego zesłańca był wszędzie. Zalegał niby oleista mgiełka nad odciskami stóp w miękkiej ziemi, spływał z listków, o które się otarł uciekinier. Tu i ówdzie w gąbczastą glebę wsiąkały plamy krwi z poranionych nóg. Vorix nie musiał nawet pochylać pyska.
Do świadomości Powela docierały przeróżne wrażenia: prężących się w zadzie niespożytych mięśni, wywieszonego języka, gorącego oddechu w nozdrzach. Obaj mieli dwoistą naturę, ciało Vorixa i umysł Powela perfekcyjnie z sobą współpracowały. Choćby wtedy, gdy pies dopadł Douglasa. Odruchy atakującego zwierzęcia i ludzkie umiejętności zespoliły się w synergiczną niszczycielską machinę zagłady, która doskonale wiedziała, gdzie uderzyć, aby spowodować największe zniszczenia. Powel wciąż czuł miękkie ciało, ustępujące pod twardymi łapami; posmak krwi nie opuszczał go długo po tym, jak kły przebiły gardło młodzieńca, rozszarpując tętnicę szyjną. Czasem szelest wiatru wydawał się nieść z sobą rozpaczliwe rzężenie Douglasa.
Ale to był jedynie przedsmak. Niebawem oko w oko z psem stanie Quinn. Będzie wył z przerażenia. Tak samo, jak musiał wyć mały Carter. Ta myśl obu im dodawała siły, serce Vorixa łomotało radośnie.
Nagle trop stał się niewyraźny i na koniec zniknął. Vorix przemierzył jeszcze kilka metrów, po czym stanął z uniesioną głową, węsząc intensywnie. Powel zmarszczył czoło. Trochę siąpiło, ale nie na tyle, aby zmyć taki silny zapach. Niewiele brakowało, a byłby już dopadł Lawrence’a. Zesłaniec musiał być gdzieś w pobliżu.
Z tyłu dał się słyszeć cichy odgłos kroków. Vorix odwrócił się z szybkością błyskawicy. Siedem metrów dalej Lawrence Dillon stał na ścieżce pochylony, jakby zamierzał skoczyć na psa. W jednej ręce trzymał nóż rozszczepieniowy, w drugiej jakąś pętlę z pnączy.
Zapewne cofnął się po swoich śladach i wdrapał na drzewo. Cwany gnojek. Ale to mu nie pomoże, nie w starciu z Vorixem. Nadzieję na zwycięstwo mógłby mieć jedynie wtedy, gdyby znienacka skoczył psu na grzbiet i dźgnął go nożem. Cóż, zawalił sprawę.
Powel śmiał się, gdy pies ruszył do ataku. Lawrence zakręcił pętlą. Powel zrozumiał poniewczasie, że pętlę obciążono owalnymi kamieniami. Kiedy umysł nadzorcy wykrzyczał ostrzeżenie, Vorix już skakał. Lawrence wypuścił bolę.
Zdradzieckie oploty uwięziły przednie nogi Vorixa z ledwie słyszalnym szumem, wirujące sznury wgryzły się głęboko w psią sierść. Jeden z kamieni uderzył go mocno w czaszkę — ból w postaci deszczu gwiazdek przepłynął kanałem afinicznym i wstrząsnął Powelem. Vorix gruchnął na ziemię w lekkim oszołomieniu.
Wygięty w łuk, próbował dosięgnąć zębami pętli. Raptem spadł na niego ogromny, wyciskający powietrze z płuc ciężar, od którego niemal pękł mu kręgosłup. Z największym trudem złapał oddech.
Kilka żeber pękło. Przebierał desperacko tylnymi nogami, chcąc znaleźć oparcie i strząsnąć z grzbietu zesłańca.
Powel Manani poczuł, jak mózg przeszywa mu włócznia ostrego bólu. Krzyknął na całe gardło, zatoczył się, a gdy ugięło się pod nim kolano, stracił równowagę. Na chwilę więź afiniczna osłabła, mógł więc dostrzec wokół siebie pierścień zdjętych trwogą ludzi. Wyciągali ręce, aby go podtrzymać…
Szok i cierpienie poraziły Vorixa. Zupełnie stracił czucie w jednej z tylnych nóg. Tarzając się w błotnistej ziemi, dostrzegł swoją nogę: drgała jeszcze w ubroczonej krwią trawie.
Nożem rozszczepieniowym Lawrence oderżnął mu drugą tylną nogę — Krew syczała i parowała, bulgocząc na żółtym, błyszczącym ostrzu.
Obie nogi Powela wydawały się ściśnięte opaskami z lodu. Klapnął ciężko na ziemię, łapiąc ze świstem powietrze przez spierzchnięte wargi. Mięśniami ud targały konwulsyjne skurcze.
Ostrze rozszczepieniowe dźgnęło z boku w żuchwę Vorixa, rozcinając mięśnie, kości i chrząstki. Czubek noża, wynurzywszy się głęboko w paszczy psa, odciął też spory kawałek języka.
Powel zaczął się krztusić, tracić oddech. Trząsł się spazmatycznie, po brodzie spływały mu strużki wymiocin.
Vorix wydobywał z pokiereszowanego pyska przeraźliwy skowyt. Łypał na wszystkie strony żółtymi oczami, aby odnaleźć swego dręczyciela. Lawrence przejechał nożem po przednich nogach Vorixa, odcinając je równo w kolanach. Psu pozostały kikuty.
Na drugim końcu mrocznego, okrągłego tunelu Powel dostrzegł jasnowłosego młodzieńca, który obszedł psa dookoła i splunął na jego oklapnięty pysk.
— I co, zrzedła ci mina, kanalio!? — wykrzyknął Lawrence.