Powel słyszał go, jakby głos dobiegał z dołu jakiegoś głębokiego szybu. — Chcesz sobie jeszcze pobiegać, pieseczku? — Zesłaniec podreptał w miejscu ze śmiechem. Kikuty Vorixa grzęzły w błocie w parodii chodzenia. Na ten widok Lawrence ryknął jeszcze większym śmiechem. — Do nogi! No już, do nogi!
Powel jęczał w bezradnej złości. Splunął żółcią. Więź afiniczna słabła, zdawała się rozciągać udręczone myśli psa w wiotką niteczkę.
— Wiem, że mnie słyszysz, Manani, ty ścierwo! — podjął Lawrence. — I mam nadzieję, że serce ci krwawi przez te rany.
Nie zamierzam zabijać psa, skracać mu męczarni, nic z tych rzeczy. Tutaj go zostawię, niech się tarza we krwi, gównie i szczynach. W ten sposób będziesz czuł, jak zdycha, bez względu na to, jak długo to potrwa. Podoba mi się ten pomysł, bo naprawdę go kochałeś. Nie ucieknie przed zemstą Bożego Brata ten, kto go zdenerwował. Vorix to dopiero zapowiedź, kapujesz? Patrz, co zrobiłem psu, i pomyśl, co Quinn zrobi tobie.
Mimo nieustającego deszczu Jay wyprowadziła Sango, beżowego konia Powela Mananiego, ze stajenki dobudowanej do chaty nadzorcy. Pan Manani dotrzymał słowa danego jeszcze na pokładzie „Swithlanda”, pozwalał jej wyprowadzać na ćwiczenia i pielęgnować Sango, a także pomagać w jego karmieniu. Przed dwoma miesiącami, kiedy ustała nerwowa krzątanina panująca w Aberdale podczas stawiania chat i wyrównywania pól, nauczył ją jeździć konno.
W Aberdale nie ziściły się jej marzenia o sielankowym życiu, lecz właściwie było tu całkiem miło. W dużym stopniu właśnie za sprawą Sango. Jay wiedziała jedno: za żadne skarby świata nie chciałaby wrócić do arkologii.
Przynajmniej jeszcze do wczoraj.
Bo rankiem w dżungli wydarzyło się coś, o czym dorośli nie chcieli z nią rozmawiać. Dzieci dowiedziały się o śmierci Cartera, lecz nic więcej im nie powiedziano. Przy nabrzeżu wywiązała się okropna bitwa, wiele kobiet płakało, a nawet — ukradkiem — niektórzy mężczyźni. W dodatku dwadzieścia minut temu pan Manani dostał jakiegoś strasznego, przeciągłego ataku: wył, charczał i rzucał się na ziemię.
Potem wszystko się uspokoiło. W budynku publicznym odbyła się narada, po której ludzie rozeszli się do domów. Teraz jednak widziała, że znów zbierają się i dyskutują na środku wioski, ubrani jak na polowanie. Chyba każdy miał ze sobą jakąś broń.
Zastukała w drewniany słup przed wejściem do chaty pana Mananiego. Pojawił się w niebieskich dżinsach, koszuli w niebieskozieloną kratę i płowej kamizelce z mnóstwem cylindrycznych magazynków z ładunkami do strzelb laserowych. Trzymał w ręku dwie ciemnoszare, półmetrowej długości rury z uchwytami jak przy pistoletach. Chociaż nigdy nie widziała czegoś takiego, była pewna, że to broń.
Na moment spojrzała mu prosto w oczy, potem wbiła wzrok vv ziemię.
— Jay?
Popatrzyła na nadzorcę.
— Posłuchaj, skarbie. Zesłańcy zachowali się źle, bardzo źle.
Zupełnie przewróciło im się w głowach.
— Tak samo jak wykolejeńcom w arkologiach?
Niewinna ciekawość dziewczynki wywołała smutny uśmiech na jego usta.
— Coś w tym rodzaju. Zabili Cartera McBride’a.
— Tak myśleliśmy — przyznała.
— Dlatego będziemy musieli ich wyłapać i powstrzymać przed podobnymi zbrodniami.
— Rozumiem.
Wsunął karabinki maserowe do futerałów przy siodle.
— To dla dobra wszystkich, skarbie, naprawdę. Posłuchaj, przez parę tygodni nie będzie zbyt łatwo w Aberdale, lecz później wszystko wróci do normy. Obiecuję. Nim się spostrzeżesz, staniemy się najlepszą wioską w całym dorzeczu. To dla mnie nie pierwszyzna.
Pokiwała głową.
— Niech pan na siebie uważa, panie Manani. Proszę.
Pocałował ją w czubek głowy. W jej włosach skrzyły się kropelki wody.
— Będę uważał. I dziękuję za osiodłanie Sango. A teraz idź i poszukaj mamy, jest bardzo zmartwiona tym, co się stało rano.
— Od dawna nie widziałam ojca Elwesa. Czy wróci?
Wyprostował się w siodle, nie potrafiąc spojrzeć dziewczynce w oczy.
— Tylko po swoje rzeczy. Nie zostanie dłużej w Aberdale.
Jego misja dobiegła końca.
Końskie kopyta rozchlapywały błoto, gdy Powel zdążał w stronę oczekujących go myśliwych. Większość z nich miała na sobie ociekające wodą nieprzemakalne poncha. Wyglądali nie tyle na rozgniewanych, ile zmartwionych. Gdy opadły pierwsze emocje po śmierci Cartera, z wolna zaczęły do nich docierać konsekwencje zabicia trojga zesłańców. Strach o rodziny i własną skórę zagłuszył stopniowo pragnienie zemsty. Wszystko to jednak przynosiło ten sam skutek, lęk przed Quinnem zmuszał ich bowiem do dokończenia dzieła.
Wśród nich stał Rai Molvi, zaciskając pod ponchem palce na strzelbie laserowej. Powel nie zamierzał niczego owijać w bawełnę. Pochylił się z siodła i zwrócił do tłumu:
— Przede wszystkim powinniście wiedzieć, że mój blok nadawczo — odbiorczy przestał działać. Nie jestem w stanie powiadomić szeryfa w Schuster, co się tutaj dzieje, ani biura gubernatora w Durringham. A przecież bloki nadawczo — odbiorcze to sprzęt wysokiej klasy, mają wbudowane wszelkiego rodzaju systemy redundancyjne. Nigdy nie słyszałem, żeby taki blok nawalił. Diody świecą, więc nie chodzi o zwykły brak zasilania. Działał jeszcze trzy dni temu, gdy wysyłałem rutynowy raport. Domyślacie się chyba, co to oznacza, że wysiadł akurat dzisiaj?
— Chryste, z czym nam przyjdzie się zmierzyć?
— Z wykolejeńcami — odparł Powel. — Podstępnymi i wystraszonymi. Bo tacy właśnie oni są. Dzięki tej zabawie w sektę Quinn mógł ich sobie podporządkować.
— Mają broń.
— Mają osiem strzelb laserowych, lecz brakuje im zapasowych ładunków. Tymczasem ze sto dwadzieścia strzelb widzę już z tego miejsca. Nie sprawią nam większych problemów. Strzelajcie tak, aby zabić, bez ostrzeżenia. To wystarczy. Nie mamy tu sądów i nie ma na nie czasu w tej głuszy. Nie ulega żadnej wątpliwości, że zesłańcy są winni. I chciałbym, do cholery, żeby pozostałe dzieciaki mogły do końca życia spacerować bez strachu po wiosce. Bo po to tu przybyliście, czyż nie? Żeby uwolnić się od tego łajna, którym was zarzucano na Ziemi. Trudno, trochę go tu z wami przyjechało, lecz dzisiaj będzie po wszystkim. Dramat Cartera McBride’a już się nie powtórzy.
Zapał na nowo obudził się w ludziach: kiwali głowami, spoglądali na sąsiadów zachęcająco. Przy wzmiance o Carterze odrobinę silniej zacisnęły się dłonie na strzelbach. Rósł duch bojowy w gromadzie, każdy czuł się z góry rozgrzeszony.
Powel Manani z satysfakcją obserwował tę zmianę. Znów należeli do niego, podobnie jak w dniu, kiedy zeszli z pokładu „Swithlanda”. Zanim zaczął się wtrącać ten dupek Molvi.
— W porządku, zesłańcy podzielili się rano na trzy zespoły.
Dwa pomagają rodzinom na sawannie, inna grupa wyruszyła na łowy. Utworzymy dwa oddziały. Arnold Travis dość dobrze zna dżunglę na wschodzie, więc weźmie z sobą pięćdziesięciu ludzi i poszuka myśliwych. Ja pojadę na sawannę i spróbuję przestrzec, kogo się da. Skoro przebywa tam Quinn, właśnie do niego musiał się udać Lawrence Dillon. Reszta niech podąża za mną co tchu, ale tak, na Boga, żeby nikt się nie zgubił. Gdy dotrzecie do gospodarstw na sawannie, wtedy postanowimy, co dalej. Teraz w drogę!
Poszerzanie palisady w gospodarstwie Skibbowa nie należało do łatwych przedsięwzięć. Drewno na ogrodzenie obciosywali z grubsza w dżungli, a następnie ciągnęli przez kilometr. Nielekką pracą było też przygotowywanie podłoża pod wbijane pale, a to ze względu na splątaną, obumarłą trawę i zwartą piaszczystą glebę.