Выбрать главу

Loren Skibbow przyrządziła lunch w postaci zimnego mięsa gniazdółek i papkowatych, duszonych, pozbawionych smaku warzyw, których zesłańcy woleli nie ruszać. Na domiar złego Gerald Skibbow poszukiwał na sawannie zabłąkanej owcy, przez co pracą zarządzał Frank Kava, przemądrzały dupek.

Późnym popołudniem Quinn był już całkowicie przekonany, że podczas następnej czarnej mszy główne role powierzy rodzinie Kavy i Skibbowa.

Zastrugane tego ranka pale leżały na trawie w przyległym do istniejącego już ostrokołu kwadracie o boku trzydziestu pięciu metrów. Quinn i Jackson Gael pracowali razem, na zmianę wbijając młotem wyprostowane słupki. Pozostali czterej zesłańcy zajmowali się przybijaniem poprzecznych żerdzi. Jeden bok został już ukończony, w drugim stały dopiero trzy pale. Wcześniej spadł deszcz, lecz Frank nie pozwolił im na przerwę w pracy.

— Sukinsyn — mruknął Jackson Gael, biorąc zamach dwuręcznym młotem. Pal zatrząsł się, wchodząc trzy centymetry do ziemi. — Chce skończyć przed wieczorem, żeby pokazać Geraldowi, jaki z niego porządny, pracowity zięciunio. A to oznacza, że będziemy dziś wracać po ciemku.

— Tym się nie przejmuj — odparł Quinn. Klęcząc, przytrzymywał oburącz czarny pal. Drewno majopi było mokre, trudne do uchwycenia.

— Po deszczu wszystko jest śliskie — narzekał Jackson. — Łatwo o wypadek, a na tej planecie, jeśli coś sobie zrobisz, nikt ci nie pomoże. Ten zdziadziały, zapijaczony księżyna gówno się zna na porządnym leczeniu. — Młot grzmotnął w drewno.

— Wyluzuj się. Sporo ostatnio myślałem i wiem, że to miejsce będzie dla nas dobrym celem.

— W porządku. Ale wiesz, co mnie najbardziej wkurza? Co noc ten cholerny Frank włazi do łóżka z Paulą. Ona nie ma takich cycków jak Marie, wiadomo, ale Jasny Bracie, co noc!

— Przestałbyś myśleć fiutem choć na jedną pieprzoną chwilę.

Pozwalam ci spać z Rachel, czy tak? Jest gorsza od naszych dziewczynek?

— Jasne, że nie, Quinn. Wybacz.

— Dobra, teraz trzeba się zastanowić, kogo z sobą weźmiemy i kiedy to zrobimy.

Jackson poprawił owinięte wokół dłoni strzępy szmat, dzięki czemu mógł pewniej uchwycić rękojeść młota.

— Może być Tony. Zadomowił się w wiosce, gada z osadnikami. Chyba dobrze by było, gdyby sobie przypomniał, jakiej sprawie służy.

— Zobaczymy.

Jackson wziął potężny zamach. Wtem Quinn dostrzegł jakieś poruszenie na szerokiej równinie falującej trawy, która ciągnęła się do ciemnozielonej linii puszczy.

— Zaczekaj. — Przełączył implant wzrokowy na maksymalną rozdzielczość. Biegnąca postać stała się wyraźniejsza. — To Lawrence. Jasny Bracie, wygląda prawie jak trup. — Przyjrzał się okolicy, w której pędził młodzieniec, spodziewając się ujrzeć sejasa albo krokolwa. Kto biegłby tak bez powodu? — Chodźmy. — Ruszył truchtem w stronę zataczającego się Lawrence’a.

Jackson odrzucił młot i podążył za Quinnem.

Frank Kava odmierzał odległości między palami, aby zesłańcy nie popełnili błędu. Leniwe łotry ani myślały mu za to dziękować, tym bardziej denerwował się w duchu. Należało mieć ich ciągle na oku, wszystko trzeba im było dokładnie wyjaśniać, sami nie wykazywali nigdy żadnej inicjatywy. Przypuszczał, że większość z nich jest niedorozwinięta, ponure milczenie z pewnością było tego świadectwem.

Pochylony nad ziemią ze szpadlem w ręku, wyrywał bulwiaste korzenie trawy. Nowa zagroda była nieodzownym elementem rozwijającego się gospodarstwa. W pierwszej robiło się tłoczno, odkąd zwierzęta zaczęły dorastać. Wkrótce będą potrzebowali dodatkowej przestrzeni, aby pomieścić drugie pokolenie. Jeszcze kilka miesięcy i rozpocznie się inseminacja dorosłych owiec.

Frank trochę się wahał, zanim ruszył na Lalonde. Teraz jednak przyznawał, że była to najlepsza decyzja w jego życiu. Człowiek mógł tu sobie usiąść wieczorem i popatrzyć na to, co już osiągnął.

Czuł się wtedy jak w niebie.

Dochodziła jeszcze Paula, ma się rozumieć. Niczego dotąd nie powiedziała, lecz Frank nabrał pewnych podejrzeń. Ostatnio była taka… ożywiona.

Wsłuchawszy się w odgłosy pracy, podniósł głowę: coś się nie zgadzało. Czterech zesłańców nadal wbijało gwoździe do poprzecznych żerdzi, lecz nikt nie używał młota. Zmełł w ustach przekleństwo. Quinn Dexter i krzepki Jackson Gael odbiegli już sto metrów od zagrody. Nie do wiary. Przytknął dłonie do ust i wrzasnął w ich stronę, lecz albo go nie usłyszeli, albo po prostu zlekceważyli. Pewnie to drugie. Wtem dostrzegł jakąś biegnącą w ich kierunku postać, która potykała się i poruszała resztką sił.

Gdy tak patrzył, człowiek w pewnej chwili się przewrócił, machając rozpaczliwie rękami. Quinn i Jackson przyspieszyli. Frank ruszył w ich kierunku z gniewną miną.

Przez ostatnie dwadzieścia metrów Frank kierował się słuchem. Cała trójka skryła się za kępą bujnej trawy.

Okazało się, że z dżungli nadbiegł zesłaniec, ten najmłodszy.

Leżał teraz na plecach, łapał powietrze potężnymi haustami i próbował coś mówić zachrypniętym, urywanym głosem. Zranione stopy krwawiły obficie. Quinn i Jackson klęczeli nad rannym.

— Co to ma znaczyć? — zapytał Frank.

Quinn zerknął przez ramię.

— Sprzątnij go — rzekł spokojnie.

Frank cofnął się o krok, kiedy Jackson powstał.

— Hej, zaczekaj…

* * *

Paula i Loren czekały w głównej izbie domostwa, aż zagotuje się w garze marmolada z elwisiów. Elwisie były miejscowymi owocami o ciemnopurpurowym zabarwieniu. Na skraju puszczy rosła duża kępa niskich, karłowatych drzewek, z których przez cały poprzedni dzień obrywały owoce. Gorzej sprawa przedstawiała się z cukrem. Niektórzy w wiosce uprawiali trzcinę cukrową, lecz te kilka kilogramów, które kupiły, nie było szczególnie wysokiej jakości.

Ale to się zmieni, pomyślała Loren. Wszystko w Aberdale powoli było coraz lepsze. Dzięki temu życie tutaj wydawało się takie piękne.

Paula zdjęła z pieca rozgrzane gliniane słoje.

— Jeszcze minutkę — orzekła Loren. Mieszała łychą w wielkim bulgoczącym garze.

Paula odstawiła na bok tacę ze słojami i wyjrzała przez otwarte drzwi. Spoza narożnika zagrody wynurzyła się grupka ludzi. Jackson Gael niósł kogoś na rękach — młodzieńca, któremu krew ciekła po nogach. Pozostali dwaj zesłańcy dźwigali bez wątpienia ciało Franka.

— Mamo! — Paula wybiegła na dwór.

Twarz Franka była okropnie zmasakrowana, nos niemal spłaszczony, wargi rozerwane, oczy i policzki sine i napuchnięte.

— O mój Boże! — Paula zasłoniła twarz rękami. — Miał wypadek?

— Z naszym udziałem — odparł Quinn.

Niewiele brakło, a Loren Skibbow dopięłaby swego. W obecności Quinna zawsze czuła się nieswojo, teraz więc przerażający widok pobudził ją do natychmiastowego działania. Odwróciła się i wbiegła z powrotem do mieszkania. Na ścianie w głównej izbie wisiały myśliwskie strzelby laserowe. Pięć sztuk, po jednej dla każdego. Gerald zabrał swoją rano. Sięgnęła po tę, która kiedyś należała do Marie.

Wtedy ktoś uderzył ją w nerki. Pod wpływem ciosu zatoczyła się i odbiła od ściany. Quinn kopnął ją z tyłu w staw kolanowy.

Runęła na podłogę, jęcząc z bólu. Strzelba też upadła z łomotem.

— Wezmę ją sobie, dzięki — rzekł zesłaniec.

Łzy przyćmiły wzrok Loren. Zdołała odwrócić głowę, słysząc krzyki Pauli, która rozpaczliwie wierzgała nogami, gdy Jackson Gael wnosił ją pod pachą do mieszkania.