Выбрать главу

— Hej, przestań! — zaprotestował głośno Sal Yong. — Chciałbym jeszcze dzisiaj coś zjeść! — Potężny najemnik siedział na ławeczce naprzeciwko Kelly. Przekrzywił się, kierując na nią przód swej kulistej głowy o matowym połysku.

— Przepraszam — mruknęła. Nawet nie wiedziała, że mówi na głos. — Ale sam wiesz, że to szaleństwo. Powinniśmy uciekać w przeciwnym kierunku.

— Życie jest porąbane, Kell, lecz trzeba widzieć w nim również dobre strony. — Wyprostował swe muskularne ramiona.

— Kłopot w tym, że zamierzam cieszyć się nim jeszcze przez co najmniej kilkadziesiąt lat.

— W takim razie co tu robisz? — spytała Ariadnę.

Siedziała obok Sala Yonga, kierując poduszkowcem za pomocą małego drążka sterowniczego.

— Pewnie upadłam na głowę.

— Od dziesięciu lat trzymam się Rezy — odrzekła Ariadnę. — Widziałam przemoc i okropności, których nawet twoja łasa na sensacje agencja nie przekazałaby do wiadomości publicznej. I zawsze wracaliśmy do domu. Nie znajdziesz lepszego dowódcy w wojskowych jednostkach wywiadowczych.

— Wracaliście z normalnych misji, owszem, ale to diabelstwo…

— Kelly uniosła rękę i teatralnym gestem wskazała na chmurę i ponury las. — Na miłość boską, wystarczy się rozejrzeć. Naprawdę myślicie, że kilka dobrze wymierzonych strzałów z orbity rozwali to, co tu widać? Jasna cholera, tutaj potrzeba wszystkich okrętów Sił Powietrznych i każdego grama skonfiskowanej antymaterii!

— Tak czy owak, okręty będą musiały wiedzieć, gdzie zrzucić tę antymaterię — rzekł Sal Yong. — Flota musiałaby wysłać oddziały piechoty, ale to my odwalimy całą brudną robotę. Pomyśl o zaoszczędzonych pieniądzach podatników.

Theo siedzący obok Kelly parsknął piskliwym chichotem. Już nawet śmieje się jak małpa, pomyślała.

— Regularna piechota nic by tu nie wskórała — stwierdziła wesoło Ariadnę, okrążając poduszkowcem skałę. — Może jedynie Zielone Kurtki z Trafalgara, komandosi sił specjalnych przysposobieni do działań bojowych tak jak my.

— Banda panienek, co to znają tylko teorię i musztrę — skomentował Sal Yong. Zaczął się spierać z Ariadnę na temat zalet rozmaitych jednostek wojskowych.

Kelly dała spokój. Jej argumenty nie trafiały im do przekonania.

Może dlatego najemnicy wzbudzali taki respekt, tak bardzo wyróżniali się na tle innych żołnierzy. Chodziło nie tyle o dodatkowe wyposażenie i suplementy, ile o stosunek do wykonywanej pracy. Siła przeciwnika nie miała dla nich znaczenia, gdy raz za razem kładli na szalę swoje życie. Można by z tego złożyć ciekawy reportaż w Tranquillity. Zrobić kilka wywiadów z byłymi najemnikami, dowiedzieć się, dlaczego zrezygnowali. Zapisała to sobie w neuronowym nanosystemie. Pozory normalności. Zająć czymś umysł, oderwać go od nieprzyjemnych myśli.

Po czterdziestu minutach poduszkowiec dotarł do Quallheimu, który w tym miejscu był pięć razy szerszy od swego dopływu. Oba brzegi, oddalone od siebie o ponad dwieście pięćdziesiąt metrów, porośnięte były wysokimi drzewami, które nachylały się nad wodą pod ostrym kątem, zanurzając w toni rzeki nadziemne korzenie i grube łodygi pnączy. Spiętrzone w trzech warstwach śnieżne lilie poruszały się z trudną do zauważenia prędkością. Tam, gdzie dopływ wpadał do Quallheimu, na wodzie utworzyła się metrowej wysokości chwiejna roślinna wydma.

Oddział zwiadowczy skręcił w górę rzeki, trzymając się blisko północnego brzegu, gdzie gałęzie drzew zapewniały względną osłonę. Reza w większym stopniu obawiał się chmury niż ewentualnych wrogów ukrytych w puszczy. Poduszkowce przyspieszyły, sunąc nad lekko pomarszczonym kobiercem śnieżnych lilii, który rozciągał się przed nimi jak pusta dziesięciopasmowa autostrada.

Pod samą chmurą rzekę spowijał półmrok, toteż wszyscy uczestnicy misji musieli przełączyć wzrok na podczerwień. Zwarta dżungla całkowicie zablokowała dostęp promieniom słonecznym. Do towarzystwa grzmotów zdążyli się już przyzwyczaić: głuche dudnienie rozchodziło się w górę i w dół rzeki, jakby przez czerwone opary przedzierało się z rykiem jakieś ogromne stworzenie. Po śnieżnych liliach skakały duże owady — trochę podobne do ziemskich ważek, mimo że brakowało im skrzydeł — odrzucane na boki powietrzem spod poduszkowców. Pnączaki, jarzące się niebieskoróżowąbarwą niczym węgle w palenisku, siedziały czujnie na gałęziach, obserwując maleńki konwój szerokimi, szklistymi oczami.

Późnym rankiem Reza wstał i nakazał drugiemu poduszkowcowi skierować się do brzegu, gdzie widniała wyrwa w dżungli. Ariadnę wjechała nad bujną trawę i zatrzymała się obok bliźniaczego pojazdu. Fenton i Ryall znikały już w gęstwinie.

— Nie chciałem korzystać z datawizji — powiedział Reza, kiedy wszyscy zebrali się wokół niego. — Od tej chwili ograniczamy do minimum emisję elektroniczną. Ariadnę, złapałaś jakiś sygnał najeźdźców?

— Żadnego, chociaż bloki wywiadu elektronicznego pracują nieprzerwanie, odkąd wylądowaliśmy. Spektrum elektromagnetyczne czyste. Jeśli się porozumiewają, to albo za pomocą ultrawąskich wiązek, albo kabli światłowodowych.

— — Mogą używać więzi afinicznej czy czegoś w tym rodzaju — rzekł Pat.

— Jeśli tak, to możemy zapomnieć, że ich namierzymy — odparła. — Nikt nie przechwyci takiej transmisji.

— A jastrzębie? — zasugerował Jalal. — Może one by coś przechwyciły?

— Wątpliwe — stwierdził Pat. — Nie wyczują więzi między mną a Octanem, cóż dopiero mówić o czymś, czym posługują się ksenobionty.

— Dajcie sobie z tym spokój — powiedział Reza. — Inwazja rozpoczęła się w dorzeczu Quallheimu. Gdzieś tutaj muszą być główne bazy wroga i my je znajdziemy. Kilka kilometrów stąd leży wioska Pamiers. Pat mówi, że Octan już ją zlokalizował.

— Zgadza się — potwierdził Pat Halahan. — Krąży wokół niej w rozsądnej odległości. Cała wieś tonie w białym świetle, chociaż w powłoce czerwonych chmur nie ma żadnej przerwy. Widać domy, od trzydziestu do czterdziestu solidnych, kamiennych budynków między drewnianymi chałupami, które zbudowali osadnicy.

— Smith mówił, że satelity obserwacyjne zauważyły takie domy w wioskach na obrzeżu chmury — przypomniał Reza.

— No dobra, tylko skąd się wzięły? — dziwił się Pat. — Nie widzę dróg, więc jak zwieźli kamienie?

— Transport rzeczny lub powietrzny — podsunął myśl Sewell.

— Zajęli planetę i samolotami zwożą budulec na domy dla mieszkańców? — powątpiewał Pat. — Bez przesady, może i są dziwni, ale na pewno nie oszaleli. Poza tym nie ma śladów budowy.

Nie widać stratowanej trawy ani wydeptanych ścieżek. A powinny być, skoro domy powstały nie dalej jak dwa tygodnie temu.

— Może są zrobione z czegoś podobnego do naszego programowanego silikonu? — Kelly zastukała palcami po twardym nadburciu. — Dają się zmontować w ciągu kilku minut i są łatwe do transportu drogą powietrzną.

— Wyglądają naprawdę solidnie — rzekł Pat z pewnym niepokojem. — Wiem, że to wyłącznie moja subiektywna ocena, ale mam wrażenie, jakby były wykonane z prawdziwego kamienia.

— Ilu widzisz ludzi? — spytał Reza.

— Na dworze spaceruje ze dwudziestu pięciu. Reszta pewnie w domach.

— W porządku, to nasza pierwsza okazja, żeby się dowiedzieć, co tu się naprawdę dzieje. Rozmontujemy poduszkowce i przejdziemy lasem koło wioski, aż znowu dotrzemy do rzeki. Po ustaleniu planu akcji wrócę do wioski z Sewellem i Ariadnę. Reszta będzie nas osłaniać. Musimy założyć, że każdy, kogo spotkamy, jest zasekwestrowany i ma wrogie zamiary. Jakieś pytania?