— Mogę pójść z wami do Pamiers? — odezwała się Kelly.
— Twój wybór — odparł Reza lakonicznie. — Jakieś poważne pytania?
— Czego właściwie chcemy się dowiedzieć? — zapytała Ariadnę.
— Co potrafi nieprzyjaciel i jakie są jego zamiary. Jeśli się da, to również coś o zdolnościach bojowych jednostek inwazyjnych.
Ciarki przeszły Kelly po skórze. Pozwoliła, żeby wepchnięto jej do plecaka dwie matryce elektronowe, po czym oddział ruszył w las. Z obawy przed zasadzką Reza nie chciał, żeby szli w zwartej kolumnie, więc zagłębili się między drzewa w rozproszeniu z włączonymi obwodami powłok maskujących, unikając ścieżek wydeptanych przez zwierzęta. Kelly niebawem zrozumiała, że chcąc iść przez dżunglę, trzeba mieć na to metodę: jej była taka, że szła po śladach Jalala. Instynktownie, rzec by można, znajdował najłatwiejsze przejścia w gąszczu, omijając kłujące gałęzie i grząskie podłoże. Dlatego nastawiła czujniki hełmu na śledzenie wątłego ultrafioletowego światełka na karku zwiadowcy i robiła, co mogła, żeby nie zostać w tyle.
Nim upłynęło pięćdziesiąt minut, minęli obrzeże wioski i dotarli ponownie nad rzekę. Na niskiej przybrzeżnej skarpie Sewell i Jalal zabrali się do składania poduszkowców. Kelly włożyła plecak do przegródki w tyle drugiego pojazdu; po zrzuceniu z ramion dodatkowego ciężaru miała wrażenie, że jest w stanie wzbić się w powietrze. Gdy ekwipunek został ułożony w poduszkowcach, zwiadowcy sięgnęli po broń, sprawdzili zapas energii i pocisków, po czym oddział wyruszył z powrotem w stronę Pamiers.
Na pierwszego trupa Reza natknął się dwieście metrów przed polaną, na której leżała wioska. Ryall wyczuł go z łatwością, gdyż nawet ciężkie zapachy dżungli nie mogły zabić smrodu gnijącego ciała. Posłał psa, żeby przyjrzał się bliżej znalezisku. Gdy Ryall wywęszył nagle drugiego trupa, Reza pośpiesznie wytłumił odbiór wrażeń zapachowych psa.
Dziecko miało pięć, najwyżej sześć lat. Ryall znalazł je skurczone pod drzewem majopi. Ze względu na daleko posunięty rozkład, przyspieszony jeszcze działaniem wilgoci i owadów, niełatwo było odgadnąć jego wiek, możliwy do określenia tylko po rozmiarach zwłok. Reza dziwił się, że żadne zwierzę me tknęło dziecka. Pamięć dydaktyczna mówiła mu, że sejasy są brutalnymi mięsożercami.
Wysłał Ryalla do drugiego trupa, a sam podszedł do zwłok wraz z Sewellem, Kelly i Ariadnę.
— Dziewczynka — zawyrokowała Ariadnę po zbadaniu szczątków. Podniosła nieokreślony strzęp brudnej, mokrej odzieży. — To ze spódniczki.
Reza nie zamierzał się sprzeczać.
— Jak umarła? — spytał.
— Nie ma złamanych kości, żadnych śladów przemocy. Sądząc po tym, w jakiej pozycji leży pod drzewem, musiała doczołgać się tu i umrzeć. Trucizna? Głód? Tego się nie dowiemy.
— Bała się najeźdźców — rzekł Reza w zamyśleniu. — Pewnie nie chcą sekwestrować dzieci.
— Myślisz, że najeźdźcy po prostu je ignorowali? — zapytała Kelly z odrazą.
— Ignorowali albo nawet odganiali. Dziecko w tym wieku nie włóczy się samo po dżungli. Wioska powstała tak dawno, że miało czas nauczyć się, jakie niebezpieczeństwa czyhają w lesie.
Tymczasem Ryall podbiegł do drugiego trupa i z wyraźnym uczuciem satysfakcji trącił nosem gnijące ciało. Cieszył się z wypełnienia swej misji.
Reza rozszerzył kanał afiniczny, aby rozejrzeć się za pomocą udoskonalonych oczu psa.
— Jeszcze jedno dziecko — oznajmił. — Trochę starsze, i trzyma w ramionach jakiegoś malca. — W parnym powietrzu Ryall wyczuwał mieszaninę trzech lub czterech nieco różniących się od siebie woni gnijącego mięsa. Także Fenton, bliżej rzeki, wciągał w nozdrza gamę trupich zapachów. — O Boże — wychrypiał Reza, wstrząśnięty. — One są wszędzie naokoło nas!
W wiosce wielkości Pamiers na początku mieszkało jakieś pięćset osób, w tym mniej więcej dwieście rodzin. A więc musiało tu być jak nic ze sto pięćdziesiąt dzieci.
Stał w miejscu, badając okoliczną dżunglę. Wąskie, żółte ramki celownika ślizgały się po czarnych i czerwonych kształtach w sposób pozornie chaotyczny i bezcelowy. Reza dyszał żądzą zabijania. Neuronowy nanosystem musiał wpłynąć na gruczoły dokrewne, aby przywróciły równowagę hormonalną w organizmie.
— Chodźmy stąd, ona już nic nam nie powie.
Zaczął przeciskać się energicznie przez krzaki i pnącza w stronę wioski. Wyłączył obwody powłoki maskującej, a pozostali po kilku krokach poszli za jego przykładem.
Pamiers rozplanowano według standardowego wzorca, jaki obowiązywał w całym dorzeczu Juliffe. Na półkolistym karczowisku w dżungli nad brzegiem rzeki powstawały gdzie popadło nędzne parterowe chatynki, wraz z nimi stodoły, kościół, budynek publiczny, pomieszczenia dla zesłańców. Do piętnastu metrów nad wodę wychodziły drewniane pomosty, do których cumowało parę łódek rybackich. Na obrzeżach polany ciągnęły się pola i sady; żyzny czarnoziem zapewniał obfite plony.
Gdy jednak zwiadowcy wyszli spomiędzy drzew, okazało się, że tylko rozplanowanie budynków przedstawia sobą swojski widok.
— Skąd się bierze to światło? — Kelly rozglądała się na poły zmieszana i zdumiona. Jak uprzedził ich Pat, wieś pławiła się w jasnym potoku słonecznego światła, a w powietrzu gęsto unosiły się żółte pyłki kwiatów. Przyjrzała się chmurze, lecz nie dostrzegła ani rąbka czystego nieba. Gromy, wyciszone w gęstwinie, znów rozbrzmiewały w górze jednostajnym dudnieniem.
Ariadnę przeszła kilka kroków, uaktywniając cały zespół implantów sensorowych oraz specjalizowane bloki przypięte do pasa.
Zatoczyła koło, badając otoczenie.
— Światło pada ze wszystkich kierunków. Zobaczcie, nawet nie mamy cienia.
— Coś jakby projekcja AV — rzekł Reza.
— Tak i nie. Charakterystyka widmowa odpowiada w stu procentach tutejszemu słońcu.
— Lepiej sprawdźmy, z czego są zrobione nowe domy.
Pola w Pamiers leżały odłogiem. Ziemskie rośliny toczyły zabój o światło i przestrzeń z przedstawicielami miejscowych ików, wypełzającymi z dżungli z zamiarem odzyskania swego utraconego terytorium. Owoce wisiały w kiściach pokrytych białą pleśnią.
Tymczasem wewnątrz półkola pól uprawnych trawa wokół domostw była krótka i wypielęgnowana, a w dodatku upstrzona kwiatkami podejrzanie podobnymi do ziemskich stokrotek. Podczas lotu z Tranquillity Reza oglądał zdjęcia osad wykonane przez satelity szeryfa generalnego: przedstawiały niechlujne podwórka, zamulone rzeczki i kępy bujnych chwastów. Tutaj wszakże ujrzał równiutki, zielony dywan trawy, mogący śmiało rywalizować z terenami parkowymi w Tranquillity.
Ale najdziwniejsze były domy.
Oprócz trzech spalonych chat zachowały się wszystkie pierwotne zabudowania, choć ich ściany przybrały ciemnoszary odcień, otwarte okiennice nie chroniły izb przed deszczem i wiatrem, gonty z kory sypały się i skręcały, moduły baterii słonecznych poluzowały się i pokrzywiły. Wystarczył rzut oka, by się przekonać, że nikt w nich nie mieszka. Ze szpar beztrosko wyrastały kępki trawy, pieniły się mech i zielona pleśń. Między podupadłymi chałupami powstały wszakże nowe domy. Nie było dwóch jednakowych, przy czym mieszały się ze sobą style architektoniczne różnych epok. Stał tu śliczny piętrowy domek w stylu Tudorów, podalpejska dacza, ranczo kalifornijskiego milionera, czarna okrągła wieża z korala lądowego, piramida z marmuru i srebrzystego szkła, a nawet namiot będący jakby połączeniem schronienia Beduinów i namiotu wojskowego ze średniowiecznej Europy — obok na wysokich żerdziach powiewały proporce z godłami.