— Udało ci się — powiedział Sal Yong nie wiadomo kiedy: straciła poczucie czasu, środki uspokajające przytępiły umysł i wytłumiły wspomnienia. Gdy próbowała usiąść, grymas bólu wykrzywił jej twarz. Przed oczami wyświetlił jej się schemat medyczny, a na nim wszystkie uszkodzenia ciała wyszczególnione z nieprzyjemnymi detalami.
— Drzewo! — stęknęła.
— Daliśmy sobie z nim radę — rzekł Sewell. — Ale to draństwo było dziwne, niech je cholera!
— Chcieliście mnie tu zostawić! — Przebiegł po niej dreszcz zgrozy. Wokół wizualizacji fizjologicznych funkcji organizmu zamrugały cicho niebieskie światełka. Dodatkowa dawka środków uspokajających.
— Musisz nauczyć się dotrzymywać nam kroku, Kell — odezwał się Reza jak zwykle opanowanym głosem. — Już ci kiedyś mówiłem, że to misja wojskowa. Nie mam przy sobie ludzi do niańczenia dzieci.
— Rozumiem. — Osunęła się na podłogę poduszkowca. — Przepraszam. Po prostu nie mieściło mi się w głowie, że mówisz poważnie, że zostawiłbyś człowieka sam na sam… z czymś takim.
— Ejże, świetnie sobie radziłaś — stwierdził Sal Yong. — Walili w nas takim gównem, że mało kto wyszedłby żywy z tego piekła.
— No dzięki.
Za plecami Kelly rozległy się metaliczne szczęknięcia, kiedy Sewell odłączał swoje karabiny.
— Zobaczmy, Kell, czy można ci ściągnąć ten pancerz. Coś mi się widzi, że potrzebna ci pomoc doraźna. — Poczuła, jak najemnik dotyka zatrzasków kombinezonu i już po chwili jej skórę owiało lepkie, wilgotne powietrze. Kiedy zdjęto jej hełm, zamrugała, zdezorientowana.
Sewell siedział nad nią na ławeczce, trzymając w ręku kilka pakietów nanoopatrunku. Kelly wolała nie patrzeć na swoje żebra — już sam schemat fizjologiczny przedstawiał sobą straszny widok.
— Chyba nie tylko mi się dostało. — Zdobyła się na uśmiech.
Głębokie poczerniałe jamki na jego sztucznej skórze wskazywały miejsca, gdzie uderzyły białe płomienie. Z boku na połyskującej głowie biegła długa i szeroka szrama. Ilekroć się poruszył, z pęknięć wypływała krew. — Pewnie powiesz, że to tylko powierzchowne rany.
— Od tego się nie umiera.
— Pięknie. Witamy w świecie twardzieli.
— Możesz już opuścić pistolet, Kell.
Wciąż kurczowo zaciskała palce na uchwycie broni. Spojrzała na nią z zaskoczeniem.
— Jasne. Niezła myśl.
Sewell ułożył ją delikatnie na prawym boku, po czym ściągnął warstwę ochronną pakietu opatrunkowego. Pakiet przylgnął ściśle do jej ciała, od pępka do kręgosłupa. Gdy opatrunek zaczął zasklepiać ranę, zmieniły się kolory na schemacie fizjologicznym, czerwienie przeszły w bursztyn.
— Dokąd jedziemy? — Spytała.
Poduszkowce posuwały się teraz z większą niż przedtem prędkością. W parnym powietrzu była mokra od potu, a stęchła woń roślinności drażniła gardło. Leżąc półnago, pędziła środkiem dżungli na obcej planecie, ścigana przez potwory i pozbawiona jakiejkolwiek nadziei na ratunek. Wiedziała, że w takich warunkach powinna właściwie poddać się histerii, a jednak cała sytuacja poniekąd ją śmieszyła. A tak marzyłaś, dziewczyno, o jakimś trudnym zadaniu.
— Do Aberdale — odparł Reza. — Mamy informacje z biura naczelnego szeryfa, że tam właśnie doszło do pierwszych zamieszek.
— Mogłam się domyślić. — Czuła w sobie dziwną siłę, dzięki której nie pogrążyła się w bezprzytomnej rozpaczy. A może tak działały środki uspokajające?
— Kell?
Zamknęła ciężkie powieki.
— Tak?
— Czemu strzelałaś do dziecka?
— Lepiej, żebyś nie wiedział.
Eskadra Sił Powietrznych zbliżała się do Lalonde z przyspieszeniem 7 g. Załogi leżały sztywno w fotelach amortyzacyjnych z twarzami wykrzywionymi pod naciskiem powietrza, które zdawało się mieć ciężar ołowiu. Kiedy dzieliło ją siedemnaście tysięcy kilometrów od powierzchni planety, wyłączyły się silniki napędowe, a okręty obróciły się o sto osiemdziesiąt stopni w mistrzowskim pokazie zgrania, otulając się malowniczą niebieską mgiełką plazmy wylatującej z jonowych silników sterujących. „Ankara” i „Shukyo” wypuściły dwadzieścia wojskowych satelitów telekomunikacyjnych, które pomknęły z przyspieszeniem 10 g, aby stworzyć wokół globu sieć przekaźnikową. Potem okręty wojenne zaczęły hamować.
Kiedy bezlitosne przeciążenie gnębiło oficerów na mostku „Arikary”, Meredith Saldana wyświetlił plan sytuacyjny. Jastrzębie wykonały krótkie manewry skoku, po których wynurzyły się dwa i pół tysiąca kilometrów od planety i ustawiły przed okrętami adamistów, niezdolnymi do precyzyjnych skoków na tak małą odległość.
Tym niemniej flota okrętów najemniczych dawała się zdrowo we znaki technobiotycznym statkom. Trzy czarne jastrzębie oddalały się spiesznie od Lalonde, próbując czym prędzej osiągnąć magiczny pułap dwóch tysięcy kilometrów, gdzie uwolniłyby się od wpływów pola grawitacyjnego planety i mogły skoczyć w siną dal. Jastrzębie rzuciły się za nimi w pogoń. Także cztery spośród dziewięciu przysposobionych do boju statków niezależnych przewoźników ostro przyspieszały. Dwa z nich, „Cereus” i „Datura”, kierowały się wprost na eskadrę z przyspieszeniem 2,5 g. Nie reagowały na żadne ostrzeżenia „Ankary” i Terrance’a Smitha.
— „Haria”, „Gakkai”, zajmijcie pozycje obronne — przekazał datawizyjnie Meredith.
Zobaczył na planie sytuacyjnym, jak dwie fregaty kończą manewr hamowania, obracają się wokół swojej osi i oddalają szybko od reszty eskadry.
— Co z pozostałymi statkami najemników? — zapytał admirał.
— Smith twierdzi, że te, które zostały na orbicie, są posłuszne jego rozkazom, a więc nie zostały przejęte przez wroga — odparł porucznik Franz Grese, oficer wywiadu.
— A co pan o tym sądzi?
— Myślę, że komandor Solanki miał rację, admirale. Powinniśmy być bardzo ostrożni.
— To prawda. Komandorze Kroeber, niech oddział komandosów wejdzie na pokład „Gemala”. Nasza robota będzie odrobinę łatwiejsza, jeśli okaże się, że Terrance Smith nie został pojmany ani zasekwestrowany.
— Aye, aye, sir.
Meredith dostrzegł na planie sytuacyjnym, że „Cereus” i „Datura” wystrzeliwują osy bojowe. Patrzył zdumiony, jak każdy z okrętów wypuszcza zespół trzydziestu pięciu myśliwców bezpilotowych.
Zgodnie z kodami identyfikacyjnymi, statki były niewielkimi jednostkami o średnicy czterdziestu pięciu metrów. Pewnie wyczerpały wszystkie swoje rezerwy — cóż za absurdalna taktyka. Osy bojowe wyskoczyły z wyrzutni z przyspieszeniem 20 g.
— Nie mają napędu na antymaterię, admirale — przekazał datawizyjnie podporucznik Clark Lowie, operator uzbrojenia. — Tylko silniki termonuklearne.
No, to już coś, pomyślał Meredith.
— Jak przedstawiają się możliwości ładunkowe tych statków?
— Spokojnie można założyć, że maksymalnie czterdzieści os bojowych, admirale.
— A więc nie zostawiły sobie nic do obrony?
— Na to wygląda, sir.
„Haria” i „Gakkai” odgryzły się własną salwą: osiemdziesiąt os bojowych rzuciło się na nadlatujące myśliwce z przyspieszeniem 27 g. W umyśle Mereditha zaroiło się od purpurowych, czerwonych i zielonych wektorów lotu, jakby ktoś robił mu w czaszce laserową akupunkturę. Osy bojowe, rozpoczynając walkę radioelektroniczną, kierowały na siebie impulsy elektromagnetyczne o mocy megawatów. Rozproszyły się podpociski aktywne oraz kinetyczne. Oba roje przybrały kształty dysków o średnicy pięciuset kilometrów, jarzących się w podczerwieni sygnaturami termicznymi i impulsami energii zakłócającej pracę urządzeń nieprzyjaciela. Rozbłyskiwały wiązki elektronów, idealnie proste pasy światła na tle gwiazd.