Wtem doszło do strasznej eksplozji, która przyćmiła blask kilkuset napędów termonuklearnych błyskających wokół Lalonde. Czysty krąg radiacji rozrastał się tylko cztery razy wolniej od prędkości światła — z zupełną bezstronnością pochłaniał statki kosmiczne, osy bojowe, podpociski i satelity obserwacyjne, kryjąc ich wybuchy za zasłoną rozjarzonych cząstek. Po osiągnięciu szerokości pięciuset kilometrów zaczął rzednąć, obrastając w tęczowe pasemka niczym olbrzymia bańka mydlana. Znajdował się o trzy tysiące kilometrów od „Arikary”, co jednak i tak wystarczyło, żeby spalić wszystkie czujniki okrętu flagowego skierowane akurat na ten sektor przestrzeni.
— Do diabła, cóż to było? — zdumiał się Meredith. W takich chwilach szczególnym strachem napawała go jedna rzecz: antymateria.
Przeciążenie wcisnęło go w fotel, kiedy okręt z przyspieszeniem 7 g zaczął oddalać się od Lalonde i skutków eksplozji na orbicie.
Clark Lowie i Rhys Hinnels przejrzeli na planie sytuacyjnym niepełne informacje sprzed wybuchu.
— Jeden z wrogich okrętów implodował, sir — orzekł Clark Lowie po krótkiej naradzie. — Uaktywnił węzły modelowania energii.
— Trzy tysiące kilometrów od Lalonde?
— Tak, sir. Musieli wiedzieć, co im grozi. Zabrali ze sobą „Shukyo” i „Bellaha”. Sądzę, że zrobili to celowo.
— Samobójstwo?
— Na to wygląda, sir.
Pięć okrętów. Stracił pięć okrętów, a jeszcze nie wiedział, jakiego uszczerbku doznały pozostałe. Operacja trwała dopiero dwadzieścia trzy minuty, przy czym większość czasu zajęło mu dotarcie na orbitę z miejsca wynurzenia.
— Komandorze Kroeber, wycofujemy wszystkie okręty eskadry. Zbiórka w punkcie o współrzędnych skoku na Cadiza.
— Aye, aye, sir.
Postępował wbrew rozkazom naczelnego admirała, lecz nie miał tu już żadnej misji do spełnienia. Był jeszcze czas, żeby wycofać się i ocalić od zguby kilka załóg. Chciałby chociaż częściowo zachować twarz.
Kierunek sił ciężkości zmienił się nieznacznie, kiedy „Arikara”, redukując przyspieszenie do 5 g, dostosowała kurs do nowego wektora lotu. Wyrzutnie wystrzeliły kolejny zespół os bojowych, mający powstrzymać doganiające statek myśliwce wroga.
Obłęd. Istny obłęd.
Był to jeden z nieprzeliczonych, bezimiennych dopływów Juliffe, które tworzyły gęstą sieć w południowo zachodniej ćwiartce gigantycznego dorzecza. Jego odnogi, wijąc się przez usłaną pagórkami krainę, jaka ciągnęła się na południe od Durringham, łączyły się i rozdzielały dziesiątki razy, by dwieście kilometrów od ujścia przybrać postać jednej szerokiej rzeki.
W czasie gdy kosmolotami przybyły na planetę oddziały najemnych zwiadowców, prąd ciągle był silny — coraz częstsze okresy posuchy nie uszczupliły znacząco ilości wody w korycie. Bądź co bądź, jeziora i rozległe mokradła, przez które rzeka przepływała na trzeciej części swej długości, stanowiły rezerwę mogącą miesiącami zapewniać dotychczasowy poziom wody.
Także śnieżnym liliom nie powodziło się gorzej. Powłoka czerwonych chmur wywołała jedynie tę różnicę, że wydłużył się czas, w którym rośliny wodne dojrzewały i odrywały się od łodyg. Tam jednak gdzie rzeka przepływała przez najgęstsze połacie puszczy porastające znakomitą większość dorzecza Juliffe, śnieżne lilie wydawały się niemal równie liczne co niegdyś. Szczelnie przykrywały trzydziestometrowe koryto, nawet jeśli nie piętrzyły się w trzywarstwowych stosach, jak to się zdarzało w poprzednich sezonach.
W pewnym miejscu, gdzie dopływ niespiesznie przecinał najdziksze ostępy puszczy, pięć metrów od brzegu jedna ze śnieżnych lilii wybrzuszyła się i pękła. Na wierzchu ukazała się szara dłoń okryta sztuczną wodoodporną skórą. Zaczęła poszerzać otwór. Chas Paske wynurzył się z wody i rozejrzał.
Wzdłuż brzegów stromo wznosiły się wały splątanych korzeni.
Na ich szczycie rozsiadły się strzeliste dęby czereśniowe, których biała kora uzyskiwała różowe zabarwienie w świetle przeciskającym się przez mroczny baldachim listowia. Gdy najemnik przekoał się, że w pobliżu nikogo nie ma, wolno ruszył do brzegu.
Lewe udo miał w strasznym stanie, a sprawił to biały ogień wystrzelony przez kobiety, które czyhały na nich w zasadzce. Między innymi dlatego dał nura do rzeki, kiedy oddział uciekał z miejsca lądowania kosmolotu. Nic innego nie mogło ugasić tego paskudnego draństwa.
Echo niosło po lesie przeraźliwe, szydercze śmiechy, ścigające najemników przedzierających się przez gęstwinę. Wszystko potoczyłoby się zgoła inaczej, gdyby miał choć chwilkę czasu, żeby wyładować sprzęt, ustawić szyk obronny, zabezpieczyć teren. Co gorsza, całe zdarzenie sprawiało tym jędzom wielką przyjemność.
Nawoływały się radosnymi głosami, kiedy żołnierze uciekali w popłochu. Dla nich to była zabawa, wyrafinowana rozrywka.
Nie były ludźmi w powszechnym rozumieniu tego słowa. Chas Paske nie należał do osób przesądnych czy religijnych, wiedział jednak, że cokolwiek wydarzyło się na Lalonde, nie miało nic wspólnego z Latonem, a kryzys nie zostanie zażegnany przez Terrance’a Smitha i jego pośpiesznie skrzyknięte wojska.
Dotarł do brzegu i zaczął się wspinać na skarpę. Korzenie były niewyobrażalnie śliskie; lewa noga zwisała bezwładnie, a wzmacniane mięśnie osłabły wskutek ciężkich oparzeń na rękach i plecach. Poruszał się w żółwim tempie, wtykając łokcie i prawe kolano w szpary między korzeniami, aby zdobyć punkt podparcia i dźwignąć ciało.
Wyglądało na to, że kobiety nie mają pojęcia, do jakich wyczynów zdolny jest organizm o udoskonalonej przemianie materii. Mógł przeżyć pod wodą cztery godziny bez zaczerpnięcia oddechu, co przydawało się zawsze wtedy, gdy wużyciu były chemicznobiologiczne środki bojowe.
Chas wdrapał się wreszcie na szczyt skarpy i przetoczył pod osłoniętą przed wiatrem stronę koślawego pnia. Dopiero teraz zaczął zapoznawać się z niepomyślnymi nowinami, jakich dostarczał mu nanosystemowy program medyczny.
Powierzchowne oparzenia ciała chwilowo ignorował, choć i one wymagały długiego leczenia. Spaliła się niemal połowa uda; poprzez osmaloną i poszarpaną tkankę mięśniową prześwitywała matowa kość udowa z krzemolitu. Tylko kompleksowa odbudowa nogi mogła przywrócić jej pełną sprawność ruchową. Wziął się do wydłubywania długich białych robaków z jamek, jakie sobie wyżłobiły w otwartej ranie.
Nie miał przy sobie nawet plecaka, kiedy zaatakowały ich kobiety. Mógł liczyć wyłącznie na swój pas z narzędziami. Lepsze to niż nic, pomyślał z rezygnacją. Pas zawierał również dwa małe pakiety nanoopatrunku, którymi owinął górną część uda niczym staroświeckim bandażem. Nie zdołał zakryć nawet połowy rany, lecz trujące związki i tutejsze bakterie nie mogły już przedostawać się bezkarnie do układu krążenia. Zdawał sobie sprawę, że nie opatrzone miejsca wkrótce zaczną ropieć.
Zdążył zabrać podręczną apteczkę, pistolet laserowy z dwoma zapasowymi magazynkami, nożyk rozszczepieniowy, analizator węglowodorów wykrywający w roślinach toksyny niemożliwe do odfiltrowania w jego organizmie, mieszczący się w dłoni induktor termiczny, pięć granatów odłamkowych. Zachował także blok naprowadzający, blok do wykrywania skażeń chemicznobiologicznych i blok do walki radioelektronicznej. Stracił jednak blok nadawczo-odbiorczy, co było dla niego bolesnym ciosem, ponieważ nie mógł poprosić o ratunek Terrance’a Smitha albo choćby dowiedzieć się, czy przeżył któryś z żołnierzy z jego oddziału.