— Tak jest, kapitanie.
— Warlow, włączysz trzy kapsuły zerowe w module C i wpakujesz do nich dzieci. Masz góra cztery minuty, zanim zacznę porządnie przyspieszać.
— Robi się, Joshua.
Czujniki ostrzegły, że ścigają ich cztery osy bojowe. W odpowiedzi Joshua wystrzelił pięć myśliwców. Słyszał, jak Dahybi mruczy pod nosem coś jakby modlitwę, choć ton był pogrzebowy.
— Idą na nas — odezwał się Melvyn po minucie.
„Maranta” wraz ze swoją kohortą oddalała się od Aethry.
— To „Gramine” — zawyrokowała Sara, przyjrzawszy się zdjęciom. — Tylko popatrzcie, pod jakim kątem może odchylać dysze silników. Nie można jej pomylić z żadną inną jednostką. Wissler zawsze wychwalał zwrotność swego statku.
— Cudownie, Sara, wielkie dzięki — burknął Joshua. — Masz jeszcze coś w zanadrzu, żeby podnieść nasze morale?
Gdy Warlow wspinał się po drabince na pokład mieszkalny, wzmacniane mięśnie, pomimo dużej siły ciężkości, z łatwością dźwigały ciało. Szczeble z węglowego kompozytu trzeszczały złowieszczo pod jego potrójnym ciężarem. Na pokładzie siedzieli ściśnięci edeniści; żaden z foteli amortyzacyjnych nie został włączony, choć i tak nie starczyłoby ich dla każdego. Edeniści nie mieli przecież neuronowego nanosystemu, przypomniał sobie kosmonik.
Z tego powodu nieszczęsne dzieci jęczały i chlipały zrozpaczone, leżąc na twardej podłodze.
Warlow podszedł do najmłodszej dziewczynki, która leżała obok matki z szeroko otwartymi oczami, śmiertelnie blada.
— Zabieram ją do kapsuły zerowej — oświadczył bez ogródek i schylił się nad dzieckiem. Jeszcze pod drabinką wpiął w gniazda łokciowe przedramiona służące zwykle do przenoszenia towarów; były wyposażone w szerokie metalowe widełki manipulatorów, które w tym przypadku mogły zastąpić kołyską. Dziewczynka głośno mil zapłakała. — W kapsule nie będzie przeciążenia. Wytłumaczcie to jej. Nie może się wiercić, kiedy ją podniosą, w przeciwnym razie lii pęknie jej kręgosłup.
— Bądź dzielna — zwróciła się Tiya do córki. — On cię zabierze w bezpieczne miejsce, gdzie nic ci nie będzie dokuczać.
— Ale on jest straszny! — zawołała Gatje, kiedy wśliznęły się pod nią metalowe szczypce.
— Zobaczysz, wszystko będzie dobrze — rzekł Gaura, dokładając się do mentalnego pocieszenia, które słała dziecku Tiya. Warlow uważał, aby nie wykrzywić kręgosłupa Gatje, podtrzymując jej głowę jedną parą widełek, podczas gdy pozostałe trzy przedramiona podpierały tułów i nogi dziewczynki. Wyprostował się ostrożnie.
— Mogę w czymś pomóc? — zapytał Gaura, dźwigając się na łokciach. Szyja bolała go nieznośnie, jakby dostała się między zaciskające się powoli szczęki hydraulicznego imadła.
— Nie, jesteś za słaby. — Warlow opuścił pokład mieszkalny: nieziemska, baśniowa postać stąpająca wśród cierpiących ludzi, której zwalista sylwetka kłóciła się z niezwykłą w tych warunkach gracją ruchów.
Było siedmioro dzieci w wieku poniżej siedmiu lat. Przeniesienie ich z pokładu mieszkalnego do kapsuł zerowych zajęło Warlowowi bez mała pięć minut. Neuronowy nanosystem kontrolował przebieg lotu w trybie podrzędności. Atakujące statki nie ustawały w pościgu. Podpociski wystrzeliwane z myśliwców bezpilotowych wypełniały przestrzeń między nimi astralnym ogniem plazmy.
Kiedy Warlow ułożył ostatnie dziecko w kapsule zerowej, „Lady Makbet” mijała obrzeże pierścieni dwa tysiące kilometrów nad płaszczyzną ekliptyki.
— No, nareszcie — rzekł Joshua, kiedy wieko kapsuły pokryło się czernią. — W porządku, ludzie, przygotujcie się na wysokie przeciążenia.
Siła ciągu „Lady Makbet” zwiększyła przyspieszenie statku do 7 g, co przysporzyło mąk edenistom na pokładzie mieszkalnym. Ich ciała, choć genetycznie modyfikowane pod kątem wytrzymałości, nie zostały jednak wyposażone w suplementy pomagające znosić obciążenia podczas lotu kosmicznego w warunkach bojowych.
„Maranta” i „Gramine” zostawały w tyle. Czujniki pokazywały jednak trzy następne osy bojowe, które szybko połykały dzielącą ich przestrzeń.
— Chryste, ile im jeszcze zostało tego cholerstwa? — denerwował się Joshua, odpalając cztery osy bojowe „Lady Makbet”. Pozostały mu już tylko dwie.
— Prawdopodobnie dziesięć — odparł datawizyjnie Melvyn.
— Co najmniej dziesięć.
— No to świetnie. — Joshua skierował statek bezpośrednio ku pierścieniom.
Ospała chmura bryłek lodu odbijała refleksy niespotykanego tu światła, kiedy w pobliżu przelatywały trzy statki kosmiczne. Po tysiącleciach letargu, poruszane jedynie niemrawym tętnem magnetosfery gazowego olbrzyma, mikroskopijne drobiny pyłu ożywały pod wpływem elektromagnetycznych impulsów emitowanych przy eksplozjach bomb nuklearnych. Ciemne desenie śnieżnych kryształków falowały z elegancją. Temperatura wzrosła o ułamek stopnia, rwąc jedyne w swoim rodzaju, niewyobrażalnie delikatne wiązania walencyjne między swobodnymi atomami, które ustaliły się w stanie nieważkości w wyziębionej przestrzeni. Po przelocie statków pierścienie drżały jak wzburzona powierzchnia morza na chwilę przed nadejściem huraganu.
Ci z załogi „Lady Makbet”, którzy odbierali obrazy z czujników, patrzyli zafascynowani, jak składniki pierścienia rosną, przeistaczając się z ziarnistej mgiełki w równinę dryfujących brudnożółtych głazów. Były teraz tak blisko, że całość mogła uchodzić w wyobraźni za podłoże wszechświata.
Z wyrzutni „Lady Makbet” zeszła przedostatnia osa bojowa.
Podpociski niemal natychmiast rozproszyły się niby ławica wystraszonych ryb. Sto kilometrów za statkiem detonowało równocześnie dwadzieścia siedem bomb nuklearnych ustawionych w kształcie muszli amonita, co stworzyło tymczasową barierę dla czujników optycznych i elektronicznych wroga. „Lady Makbet”, niewidoczna dla prześladowców, teraz skręciła; gazy wylotowe z dysz potrójnego napędu wykreśliły na tle gwiazd łukowate smugi. Trzy kolce rozgrzanego helu wkłuły się w skalne i lodowe bryły pierścienia.
Na jego wzburzonej powierzchni pojawiły się wgłębienia i gejzery, jakby pod spodem detonowały bomby głębinowe. Żadne ciało fizyczne nie wytrzymałoby temperatury jądra słonecznego.
„Lady Makbet” wleciała w pierścienie, hamując z przyspieszeniem ujemnym 11 g.
10
Obserwatorzy byli już na miejscu, kiedy Alkad Mzu przybyła nad brzeg słonowodnego zbiornika w Tranquillity. Jak zwykle trzymali się kilkaset metrów za nią — z pozoru przypadkowi spacerowicze cieszący zmysły świeżością wieczoru bądź, w dwóch przypadkach, objeżdżający konno co dziksze ścieżki habitatu. Alkad doliczyła się ośmiu, idąc wzdłuż krawędzi stromej kamienistej skarpy w kierunku ścieżki, która prowadziła na plażę. Była to jedna z rzadziej odwiedzanych zatoczek na północnym wybrzeżu: szeroki dwukilometrowy sierp srebrzystobiałego piasku z wysokimi cyplami z polipowej skały. W rozległych objęciach zatoki znalazło się kilka wysepek, na których spotkać można było jedynie smukłe drzewa i barwne kobierce polnych kwiatów. Dwieście metrów od ścieżki z niewysokiego urwiska spadała rzeka pod postacią spienionego wodospadu; woda zbierała się w otoczonym skałami jeziorku i dalej wśród wydm wpływała do zbiornika. U góry gasła już olbrzymia tuba świetlna habitatu — jasnobursztynowa nić rozpięta między czapami biegunowymi. Szklista tafla wody odbijała ostatnie promienie światła, dzięki czemu na spokojnych falach drgały rozmyte miedziane refleksy.