Выбрать главу

Czujniki kołnierza pokazywały rozmyte obrzeże tunelu czasoprzestrzennego, które bezlitośnie przesuwało się w jej stronę wzdłuż kadłuba statku. — Nie! Matko jedyna, poczekajcie! — Doktor Alkad Mzu stała u celu niedościgłych marzeń każdego fizyka: miała okazję przyjrzeć się z zewnątrz materii wszechświata.

Monica Foulkes usłyszała nerwowe ostrzeżenia Samuela i odruchowo chwyciła się kępy trzcin porastających wydmę. Wiatr smagał ją z potworną zaciekłością. Zmienił się kierunek siły ciężkości: plaża wisiała teraz nad nią. Monica jęknęła ze strachu, kiedy piasek zaczął sypać się w niebo. Sama też oderwała się od podłoża; nogi przekręciły się w stronę wlotu tunelu, który wchłaniał czarnego jastrzębia. Spod kępy trzcin wydobył się wolno ohydny odgłos rozdzieranych korzeni. Tułów Moniki oderwał się od ziemi. Piasek boleśnie chłostał ją po twarzy. Nie mogła nic zobaczyć ani złapać oddechu. Kępa trzcin przesunęła się o kilka centymetrów.

— Boże drogi, ratunku!!!

Męska dłoń zacisnęła się na nadgarstku jej wolnej ręki. Trzcina wyrwała się z piasku z głośnym chrupotem, a trzymająca ją ręka wygięła w kierunku czarnego jastrzębia. Przez jedną dramatyczną chwilę Monica wisiała rozciągnięta w powietrzu w strugach piasku.

Ktoś stęknął z wysiłku.

Wlot tunelu czasoprzestrzennego zamknął się za „Udatem”.

Z nieba kaskadą spadał piasek, woda, połamana roślinność, oszalałe ryby. Monica padła plackiem na ziemię, próbując złapać oddech.

— O mój Boże… — sapnęła. Kiedy podniosła wzrok, klęczący obok edenista dyszał ciężko z wyczerpania i trzymał się za rękę. — To ty… — Słowa nie chciały przejść jej przez gardło. — To ty mnie chwyciłeś?

Kiwnął nieznacznie głową.

— Chyba mam złamany nadgarstek.

— Gdyby nie ty… — Dreszcz przebiegł jej po skórze. Zaśmiała się zdławionym, nerwowym śmiechem. — Nawet nie wiem, jak masz na imię.

— Samuel.

— Dziękuję, Samuel.

Przewrócił się na plecy i westchnął.

— Nie ma za co.

— Wszystko w porządku? — zapytało edenistę Tranquillity.

— Strasznie mnie boli nadgarstek. Co za ciężar.

— Twoi koledzy już do ciebie idą. Trzech ma podręczne apteczki z pakietami nanoopatrunku. Zaraz ich zobaczysz.

Choć spędził tyle lat w Tranquillity, nie przywykł jeszcze do chłodnej obojętności okazywanej przez tutejszą osobowość. Habitaty zawsze były nieodłącznym elementem edenizmu. Czuł się niepewnie, traktowany w sposób tak przedmiotowy.

— Dziękuję.

— Nie wiedziałam, że statki technobiotyczne mogą operować w polu grawitacyjnym — powiedziała Monica.

— Nie mogą. Nie mamy tu grawitacji, tylko siłę odśrodkową.

Całkiem jak na półkach cumowniczych, gdzie siadają jastrzębie.

— A, no tak. Słyszałeś, żeby kiedyś czarny jastrząb wdarł się do habitatu?

— Nigdy. Taki skok wymaga fantastycznej wręcz dokładności.

Muszę obiektywnie przyznać, że zwykłe jastrzębie nie dałyby sobie z tym rady. Ani większość czarnych jastrzębi, jeśli chodzi o ścisłość. Mzu dokonała skrupulatnego wyboru. To była drobiazgowo przemyślana ucieczka.

— Mogła nad nią myśleć przez dwadzieścia sześć lat — odezwała się Pauline. Stanęła niepewnie na nogach i otrzepała bawełnianą bluzeczkę, zmoczoną przez spadającą wodę. Na piasku u jej stóp trzepotała się rozpaczliwie tłusta niebieska ryba. — Tak, tak: przez dwadzieścia sześć lat ta kobieta robiła z nas durniów. Odgrywała rolę stukniętej profesorki fizyki, zakochanej w swoich dziwactwach. A myśmy jej uwierzyli. Przez dwadzieścia sześć lat obserwowaliśmy ją cierpliwie, a ona zachowywała się dokładnie tak, jak można się było po niej spodziewać. Gdyby ktoś rozpieprzył moją ojczystą planetę, też bym przyjęła taką taktykę. Tylko że prowadziła swą grę przez dwadzieścia sześć cholernych lat! Jaki człowiek jest w stanie to wytrzymać?

Monica i Samuel wymienili stroskane spojrzenia.

— Opętany obsesją — odparł Samuel.

— Obsesją?! — Pauline poszarzała na twarzy. Pochyliła się i podniosła rybę, która chciała wyśliznąć się z jej rąk. — Uspokój się, do cholery! — wrzasnęła na nią. — No cóż, niech Bóg ma w opiece Omutę, kiedy ta kobieta hula po wszechświecie. — W końcu udało jej się unieruchomić rybę. — Nie wiem, czy się orientujecie, że dzięki naszym sankcjom nie ma tam nawet systemów obronnych, które mogłyby głośno pierdnąć.

— Daleko nie ucieknie — powiedziała Monica. — Strach przed Latonem ograniczył do minimum ruch statków kosmicznych.

— Obyś miała rację! — Pauline podeszła nad wodę z próbującą się wywinąć rybą.

Monica wstała ociężale. Strzepnęła piasek z ubrania i wytrząsnęła go z włosów. Potem popatrzyła z góry na szczupłego edenistę.

— Widać, że CNIS obniża wymagania w stosunku do kandydatów chcących wstąpić do służby.

Uśmiechnął się słabo.

— No, tak… Ale ona ma rację, jeśli chodzi o Alkad Mzu. Zacna pani doktor wszystkich nas wykołowała. Sprytna kobieta. Teraz przyjdzie nam słono zapłacić.

Chwyciła go pod ramiona i postawiła na nogi.

— Niestety. Jednego możemy być pewni: będzie za nią gonitwa aż miło. Każdy rząd planetarny zechce ją uwięzić, aby stała na straży demokracji. A są w Konfederacji, mój nowy przyjacielu, tacy demokraci, którzy oby jej nigdy nie znaleźli.

— Na przykład my?

Monica zawahała się, po czym pokiwała głową w zadumie.

— Nie. Ale nie mów mojemu szefowi, że to powiedziałam.

Samuel dostrzegł na plaży dwóch agentów galopujących konno w ich stronę. Chwilowo nie mógł sobie przypomnieć, w jakim wywiadzie służyli. Nieważne. Za kilka godzin wszyscy znowu będą działać osobno.

— Faktycznie, ten habitat był dla niej najlepszym miejscem do życia.

— Owszem. No dobra, zobaczmy, czy tamci mają coś na twój nadgarstek. Na drugim koniu jedzie chyba Onku Noi. Szpiedzy z Oshanko lubią się obładowywać gadżetami.

* * *

Nanosystemowy miernik czasu wskazywał, że jest dokładnie południe. Tylko dzięki niemu Chas Paske wiedział jeszcze, jaka jest pora dnia. Odkąd zaczął iść — a raczej kuśtykać — blada poświata emitowana przez czerwone chmury nie zmieniała się ani trochę. Czarnoczerwona dżungla wciąż odpychała swym ponurym wyglądem.

Podczas żmudnego marszu towarzyszyły mu głuche gromy, przewalające się gdzieś wysoko po niebie.

Zdołał prowizorycznie usztywnić nogę: pięć deszczułek z dębu czereśniowego, powiązanych sznurami z pnączy, łączyło kostkę z miednicą. Rana na udzie sprawiała wiele kłopotów. Owijał ją liśćmi, ale ilekroć do niej zaglądał, spływały mu po nodze obfite strugi krwi. Nie sposób też było odegnać owadów. W przeciwieństwie, jak się wydawało, do wszystkich pozostałych mieszkańców lasu, one nie uciekły spod chmury. Szukając pożywienia, gromadziły się rojnie wokół niego tutejsze odpowiedniki komarów oraz wiele innych, nie dających się do niczego przyrównać istot z nogami, skrzydełkami i szczypcami. Wszystkie cisnęły się do otwartej rany.