Tutaj, na Lalonde, wszystkie rzeki prowadziły do Durringham.
Bańka białego światła zamknęła w swych objęciach całą w ieś Aberdale. Wioska z lotu ptaka wydawała się chronić pod półprzeźroczystą perłową kopułą przed dziwnymi typami grasującymi po dżungli. Octan krążył wokół niej w rozsądnej odległości, rozkładając skrzydła na szerokość półtora metra; unosił się na prądach powietrznych z naturalną lekkością i pogardą dla grawitacji. W dole dżungla miała ten sam bladoczerwony odcień co niebo, jednakże hen, na południu, nęcił swoim nieskażonym blaskiem wąski pasek zieleni. Instynkt ciągnął ptaka w tamtą stronę, ku krainie czystego, realnego światła.
Podwójne myśli kierowały ptakiem. Zgodnie z życzeniami swego dobrego pana, powstrzymał się od ucieczki do czystego świata i z przechyloną głową obserwował budynki stojące na środku oświetlonej polany. Udoskonalone siatkówki zwiększyły rozdzielczość.
— Całkiem jakby kopia Pamiers — stwierdził Pat Halahan. — Mają tu z pięćdziesiąt tych wymyślnych domów. Pomiędzy nimi wszędzie trawniki i ogrody, aż po samą dżunglę. Ani śladu pól czy sadów. — Odruchowo pochylił się do przodu. Octan raz po raz zginał koniec ciemnobrunatnego skrzydła, zmieniając nieznacznie tor lotu. — Oho, dziwna rzecz. Drzewa nad brzegiem rzeki przypominają do złudzenia ziemskie płaczące wierzby. Tylko że te są wielkie, mają ponad dwadzieścia metrów wysokości. Chyba rosną tu ze trzydzieści lat.
— Bądź pewien, że się mylisz — mruknęła Kelly z posępną miną, nie zdradzając nurtujących ją uczuć. — Tak czy owak, to dla nich niesprzyjający klimat.
— No tak, racja. Przełączam się na podczerwień. Nic nie ma.
Jeśli w ogóle są pod ziemią jakieś instalacje, Reza, to na bardzo dużej głębokości.
— Dobra — rzekł z rezygnacją dowódca jednostki. — Puść Octana bardziej na wschód.
— Jeśli chcesz, to zgoda, ale w tej części lasu chyba nie znajdziemy zamieszkanych polan. Z tej wysokości Octan widzi wyraźnie światła Schuster. Żadnych świateł na wschodzie.
— Przecież nie będą się reklamować stukilowatowymi hologramami, Pat.
— Tak jest. Jak wschód, to wschód.
Po synapsach Octana przemknęło nieodparte pragnienie zbadania tajemniczych terenów poza wioską. Gdy wielki orzeł gwałtownie zakręcał, widok ziemi i skażonego nieba sprowadził się do chaotycznego zbioru rozmytych plam.
Oddział zwiadowczy posuwał się na wschód północnym brzegiem Quallheimu, kilometr od rzeki i mniej więcej równolegle do jej nurtu. Zagłębili się w las na zachód od Schuster, gdzie panowały niepodzielnie deirary — zupełnie jakby ktoś je tu uprawiał. Dzięki temu, że drzewa rosły w regularnych odstępach, podróżowało im się dużo łatwiej niż podczas pierwszej wyprawy w głąb lądu, kiedy omijali Pamiers.
Grube i gładkie pnie deirarów strzelały na dwadzieścia pięć metrów do góry, gdzie ich połączone parasolowate korony tworzyły zwarty pułap — sklepienie leśnej katedry o kolosalnych proporcjach. Gdziekolwiek spojrzeć, mocarne kolumny podpierały zachodzące na siebie liściaste stropy. Po tej stronie rzeki rosnące w rzadko rozsianych kępkach pnącza i chaszcze dawały się mniej we znaki: brakowało im słońca, łodygi były długie i blade, oblepione szarą pleśnią.
Na czele grupy szedł Reza, chociaż gdzieś wśród gałęzi buszował Theo, wypatrując śladów obecności wroga. Niemal każdy z nich odniósł w Pamiers jakieś obrażenia. Reza uważał się za szczęściarza: wyszedł z tego jedynie z szeroką blizną na piersi, spiralną pręgą na prawej nodze oraz oparzeniem w tyle głowy, gdzie kilka czujników spaliło się do samej kości z węgla monolitycznego. Najdotkliwsze rany odniosła Kelly, lecz pakiety nanoopatrunku postawiły ją na nogi. Maszerowała, niosąc zawieszony na ramieniu niewielki piecaczek ze sprzętem. Pancerne spodnie chroniły ją przed cierniami, a oliwkowozielona koszulka, która w czerwonym świetle nabrała bursztynowego odcienia, przykrywała nałożone grubą warstwą opatrunki.
W Pamiers otrzymali bolesną nauczkę, po której mieli nie tylko rany na ciele, ale i osłabiony zapał. W przekonaniu Rezy, taka lekcja była im jednak potrzebna. Teraz jego ludzie będą traktować poważnie zasekwestrowanych mieszkańców planety. Nie zamierzał zaglądać już do żadnej wioski.
Fenton i Ryall myszkowały niestrudzenie w dżungli na południowym brzegu rzeki, omijając Aberdale szerokim łukiem. Odgłosy puszczy docierały do ich uszu jedynie w przerwach między grzmotami przetaczającymi się raz za razem po czerwonych chmurach. W dusznym powietrzu rozpływały się aromatyczne zapachy niezliczonych gatunków kwiatów i dojrzewających owoców, tłumiąc częściowo smród rozkładających się dziecięcych zwłok.
Reza kazał psom odejść bardziej na południe, z dala od nieziemskiej wioski i jej ohydnego ogrodzenia: fetoru gnijących ciał. Z dala od śladów straszliwej ceny, jaką musiała zapłacić ludność Lalonde pod panowaniem najeźdźcy. Psy rozchylały pyskami wąskie liście ubielone kożuchem grzybów. Głęboka odraza i trudny do opanowania żal wdarły się do ich umysłów za sprawą więzi afinicznej; podzielały rozterki swego pana, pragnąc czym prędzej opuścić tę przygnębiającą okolicę.
W powietrzu dały się nagle wyczuć nowe zapachy: sok kapiący z połamanych łodyg pnączy, zgniecione liście, ziemia poharatana obcasami butów i kołami wozów. Psy poszły po tropie, posłuszne wrodzonym instynktom. Niedawno przechodzili tędy ludzie, choć nie było ich wielu.
Reza zobaczył dróżkę w dżungli, starą ścieżkę zwierząt biegnącą z południa na północ. Jakiś czas temu została poszerzona: ścięto gałęzie ostrzami rozszczepieniowymi, wykarczowano krzaki.
Wyglądało jednak na to, że popadła w zapomnienie… chociaż nie do końca. Ktoś szedł tą drogą przed niespełna dwiema godzinami.
Napięte nerwy sprzęgły się z instynktem: Fenton i Ryall pomknęły na południe po wilgotnej trawie. Dwa kilometry dalej świeży trop odgałęział się między drzewa. Jedna osoba. Mężczyzna, którego ubranie zostawiało na liściach woń potu i bawełny.
— Pat, przywołaj Octana. Namierzyliśmy człowieka.
Reza realizował misję pochwycenia jeńca bez zbędnych zawiłości. Gdy ponownie znaleźli się na brzegu Quallheimu, tym razem na wschód od Aberdale, uaktywnili poduszkowce i zaczęli szukać odnogi wpadającej z południa do głównego nurtu. Zgodnie z mapą przechowywaną w pamięci bloku naprowadzającego, niedaleko przez dżunglę przepływała sporych rozmiarów rzeka, której źródła biły w górach po drugiej stronie sawanny. Znaleźli ją po pięciu minutach i poduszkowce wjechały na wielowarstwową pokrywę śnieżnych lilii, która strzegła jej gardzieli. Splatające się ze sobą korony drzew tworzyły w górze szczelną zasłonę.
— Po schwytaniu jeńca ruszymy w górę rzeki, żeby wydostać się na sawannę — powiedział Reza, kiedy opuścili już wody Quallheimu. — Nie możemy z nim przebywać pod tą cholerną czerwoną chmurą. Na otwartej przestrzeni powinniśmy odzyskać łączność z satelitami telekomunikacyjnymi. Jeśli zdobędziemy jakieś pożyteczne informacje, będziemy mogli je wysłać prosto do Terrance’a Smitha.
O ile tam jeszcze jest, pomyślała Kelly. Nie mogła zapomnieć, co kobieta, z którą rozmawiali w Pamiers, mówiła o walczących ze sobą statkach kosmicznych. Ale Joshua obiecał, że zostanie i zabierze ich po skończonej misji. Parsknęła z krzywym uśmieszkiem.
Najbardziej godnym zaufania człowiekiem w Konfederacji to on nie był.