— Co u ciebie? — zapytała Ariadnę, próbując przekrzyczeć jednostajny szum wirników i kanonadę grzmotów na niebie.
— Blokady analgetyczne na razie trzymają. Najbardziej przestraszył mnie sam rozmiar oparzenia. — Walczyła z pokusą podrapania się po nanoopatrunku.
— To tylko doda pikanterii twojemu nagraniu, zwiększy dramaturgię. A tak przy okazji, to chyba nie zamierzasz nas zmieszać z błotem, co? Pamiętaj, że to my stoimy po stronie dobra.
— Jasne, nigdy w to nie wątpiłam.
— Świetnie, zawsze chciałam zostać gwiazdą sensywizyjną.
Kelly uruchomiła plik pamięciowy z reportażem z Lalonde, a następnie skierowała spojrzenie na Ariadnę, by umiejscowić ją dokładnie w środku pola widzenia. Żałowała tylko, że najemniczka nie jest w stanie nadać twarzy jakiegoś przyzwoitego wyrazu.
— Czego dowiedziałaś się z próbek ścian budynków?
— Niczego. To był najzwyklejszy proch. Dosłownie sucha ziemia.
— A więc te okazałe domy są tylko w naszej wyobraźni?
— W pewnym sensie. To nie jest tak do końca złudzenie. Oni modelują ziemię, aż uzyskają dowolny kształt, na który potem nakładają iluzję optyczną. Na podobnej zasadzie działają kombinezony kameleonowe.
— Jak to robią?
— Nie mam pojęcia. Jedyna ludzka technologia, jaka przychodzi mi na myśl, to generatory sił wiążących molekuły, które na statkach kosmicznych zachowują integralność kadłuba. Ale one są drogie i zużywają dużo energii. Taniej by wyszło zbudowanie zwyczajnego domu lub wykorzystanie programowalnego silikonu, o którym wspominałaś. Chociaż, z drugiej strony… — Zadarła głowę, kierując czujniki na czerwoną chmurę. — Życiem na Lalonde chyba już nie rządzi logika.
Poduszkowce wyhamowały przy nierównej skarpie. Ryall czekał na nich nad wodą między drzewami kaltukowymi. Reza wyskoczył na brzeg i potarmosił wielki łeb psa. Zwierzę przywarło do boku swego pana, okazując mu bezgraniczne przywiązanie.
— Jalal i Ariadnę, za mną! — rozkazał dowódca. — Reszta zostanie na straży poduszkowców. Pat, monitoruj nas za pomocą Octana. Jeśli zawalimy sprawę, powinniście ruszać na południe. Po drugiej stronie sawanny jest osada rolnicza Tyrataków. Możecie tam poszukać schronienia. Ten jeniec jest naszą ostatnią szansą na pomyślne zakończenie misji. Nie narażajcie się na ryzyko, żeby zdobyć więcej informacji, i nie przeprowadzajcie akcji ratunkowej.
Zrozumiano?
— Tak jest — odparł Pat.
Na szczycie skarpy do Rezy dołączyli Ariadnę i Jalal. Rosły najemnik wetknął do gniazd łokciowych karabin magnetyczny i strzelbę impulsową; kable i rury zasilające obiegały tułów i znikały w plecaku.
— Hej, Kelly! — zawołał Reza z kpiną w głosie. — Nie chciałabyś nam dotrzymać towarzystwa?
— Trzeba było ośmiu pokoleń małżeństw między kuzynami, żebyś powstał! — warknęła w odpowiedzi.
Troje najemników na brzegu uaktywniło kombinezony maskujące. Śmiech doleciał do poduszkowców z pustej już dżungli.
Fenton obserwował polankę spod zwisających pochyło gałęzi młodej gigantei. To światło nie mogło iść w zawody z białym blaskiem zalewającym wioski, lecz wszechobecna naokoło czerwień tutaj przybladła do lekko różowej poświaty. Pośrodku stała chałupka z bali, przy czym nie była to chata z desek nabitych na ramy, jakie preferowali koloniści, ale budyneczek żywcem wzięty z jakiejś alpejskiej łąki. Z komina sterczącego nad kamienną ścianą ulatywała ospale smużka dymu. Schludny wygląd polany musiał kosztować wiele pracy: zarośla zostały wycięte, drewno porąbane i ułożone w zgrabne stosy, warzywnik odchwaszczony, a na drewnianych stojakach suszyły się naciągnięte skóry zwierząt.
Człowiek, który tu gospodarzył, był dobrze zbudowanym, może trzydziestopięcioletnim mężczyzną o ogniście rudych włosach, ubranym w grubą koszulę w niebieskoczerwoną kratę i czarne ubłocone spodnie drelichowe. Pracował przy stole u wejścia do chaty, piłując drewno staroświeckimi narzędziami. Obok stał na ziemi nie dokończony fotel bujany.
Fenton ukradkiem wynurzył się z cienia włochatej gigantei, lecz tak aby dawały mu schronienie okalające polanę krzaki i mniejsze drzewka. W przerwach między salwami gromów dochodził go przytłumiony odgłos strugania: mężczyzna heblował deskę na stole.
Raptem przerwał pracę i zamarł w bezruchu.
Reza zdumiał się niepomiernie. Mężczyzna stał zwrócony plecami do psa w odległości dobrych pięćdziesięciu metrów, do tego niebem wstrząsał bezustannie łoskot wyładowań. W takich okolicznościach nawet jego udoskonalone zmysły mogłyby nie wykryć obecności Fentona. Wraz z dwójką podwładnych znajdował się czterysta metrów od polany. Jakby tego było mało, Fenton wbiegł wesoło na polanę.
Mężczyzna obejrzał się i uniósł krzaczaste brwi.
— A co my tu znowu mamy? Ho, ho! Wyglądasz na groźną bestyjkę. — Pstryknął w palce i Fenton podbiegł bliżej. — Widzę, że sam się jednak nie włóczysz. Szkoda, wielka szkoda. Nikomu na dobre to nie wyjdzie. Założę się, że twój pan czeka gdzieś w pobliżu. Czekasz, ha? Pewnieś rano przyleciał kosmolotem. Wycieczka pełna wrażeń, co? No cóż, chyba już dziś nie dokończę fotela. — Usiadł na ławie i zaczął się zmieniać: koszula wyblakła, włosy zrzedły i straciły kolor, całe ciało się skurczyło.
Zanim Reza, Jalal i Ariadnę weszli na polanę, stał się przeciętnym mężczyzną w średnim wieku o spalonej na brąz skórze i drobnych rysach twarzy. Miał na sobie jednoczęściowy kombinezon roboczy z nadrukiem LDC. Fenton chłeptał wodę z podstawionej mu miseczki, przyjaźnie nastawiony do nowo poznanego człowieka.
Reza podszedł ostrożnie do nieznajomego. Implanty siatkówkowe zbadały go od stóp do głów, a obraz pikselowy został datawizyjnie przesłany do bloku procesorowego, by mógł się nim zająć program porównawczy. Chociaż zniknął złudny wizerunek cieśli, Reza zauważył, że korzenie czarnych włosów nadal są ciemnorude.
— Dzień dobry — przywitał się, nie bardzo wiedząc, co zrobić przy tak biernej postawie kolonisty.
— Ano dzień dobry. Takich cudaków, jako żywo, jeszcze nie widziałem. Chyba tylko jak kinobus zajeżdżał, a pewno i wtedy nie.
— Nazywam się Reza Malin. Wchodzimy w skład oddziału wynajętego przez Towarzystwo Rozwoju Lalonde. Mamy sprawdzić, co tu się u was dzieje.
— Zatem potrzebne ci będzie, chłopcze, coś więcej niźli łut szczęścia. Szczerze wam życzę powodzenia.
Neuronowy nanosystem wyjaśnił Rezie, że łut był w dawnych czasach jednostką wagi, aczkolwiek w żadnym pliku nie funkcjonowało hasło „kinobus”.
— Nie będziesz stawiał oporu?
— Coś mi się widzi, że nie mam zbyt wielkiego wyboru. Starczy spojrzeć na waszą butną drużynkę i te ogromniaste spluwy.
— Masz rację. Jak się nazywasz?
— Jak się nazywam? Zaraz, zaraz… Shaun Wallace.
— Nie kpij. W plikach LDC figurujesz jako Rai Molvi, osadnik z Aberdale.
Mężczyzna podrapał się za uchem i uśmiechnął nieśmiało.
— Jest w tym nawet trochę racji. Muszę przyznać, że dawniej istotnie byłem Molvim. Zacna z niego duszyczka.
— Dobra, cwaniaku, gra skończona. Idziemy!
W drodze powrotnej za Rezą szedł Wallace, a za nim z kolei Jalal, mierząc w głowę jeńca z karabinu magnetycznego. Kilka minut po tym, jak opuścili polanę, różowa poświata zaczęła szarzeć, przyjmując ten sam ciemnoczerwony odcień co okoliczna dżungla.
Rozhasane pnączaki jakby od razu zdały sobie sprawę z nieobecności gospodarza, wpełzły na drzewa rosnące na obrzeżu polanki.
Bardziej śmiałe odważyły się przemknąć po trawie do chaty w poszukiwaniu smakołyków. Po kwadransie chata przeraźliwie zaskrzypiała. Pnączaki całym tabunem uciekły między drzewa.