Выбрать главу

— Satelity telekomunikacyjne milczą, Joshua — zameldował Melvyn z ciężkim sercem.

— Dzięki. — Trudno było znieść myśl, że najemnicy wraz z Kelly mogli zostać pochwyceni. W takim przypadku cały ten lot poszedłby na marne, a Warlow… — Spróbujemy wysłać wiadomość główną anteną. Może uda nam się przedrzeć przez tę chmurę.

Sara, co tam masz?

— Niewiele. Zostało tylko siedem satelitów obserwacyjnych na niskiej orbicie. Mocno im się oberwało we wczorajszej bitwie. Dziś rano ktoś detonował bombę atomową na powierzchni planety.

— Chryste! Gdzie dokładnie?

— Chyba w Durringham. Satelita zarejestrował jedynie rozbłysk, zanim skrył się za horyzontem.

Joshua obejrzał obraz nadsyłany z głównych czujników statku.

Czerwona chmura nad dopływami Juliffe znacznie się powiększyła. Poszczególne odgałęzienia zlały się ze sobą, tworząc jednolitą owalną plamę nad całym dorzeczem. Brakowało jednak jasnego, migotliwego światła nad Durringham.

Tymczasem duży, okrągły wycinek chmury na południowym wschodzie zupełnie stracił czerwone zabarwienie na rzecz ponurej szarości. Zjawisko budziło ciekawość, ponieważ odnosiło się wrażenie, jakby czerwoną chmurę pożerała w tym miejscu jakaś rakowa narośl. Joshua połączył się z komputerem pokładowym, aby przejrzeć mapę kontynentu.

— Na południe od wiosek nad Cjuallheimem — rzekł z rosnącym przekonaniem.

— Ta szara plama? — spytała Sara.

— Właśnie. Dokładnie tam, dokąd mieli udać się najemnicy.

— Kto wie — powiedział Dahybi. — Może żołnierze znaleźli sposób na zniszczenie tej chmury.

— Zobaczymy. Melvyn, obróć antenę i zacznij nadawać wiadomość. Może uda się przebić i złapać bezpośrednio sygnał Kelly.

— Joshua skierował na interesujący go obszar czujnik optyczny i zwiększył stopień powiększenia. Zobaczył rozszerzający się obraz szarobiałej, bezkształtnej powłoki chmur. Niczego jednak nie mógł się dowiedzieć, gdyż nie było w niej żadnych dziur, przez które można by zajrzeć pod spód. — Ashly, też to widzisz?

— Tak, Joshua — odpowiedział pilot z kabiny kosmolotu.

— Za trzy minuty wejdziemy na orbitę. Masz wystartować, kiedy tylko zakończę manewr hamowania. Pokręć się nad górami na południu. Poczekamy, aż najemnicy wyjdą spod tej chmury. Pod żadnym pozorem nie wolno ci pod nią wlatywać.

— O to się nie bój.

— W porządku. — Połączył się z komputerem pokładowym i otworzył wrota hangaru. — Mamy już coś od Kelly?

— Przykro mi, Joshua. Same szumy.

— Powiedziała, że spod chmury wyjdą dopiero po południu — zauważyła Sara. — Tam nie ma jeszcze południa.

— Wiem, ale ta chmura stale się powiększa, nawet szary fragment. Jeśli dotrze do gór, będą w poważnych opałach. Poduszkowce nie poradzą sobie w trudnym terenie. Znajdą się w pułapce bez wyjścia.

— Zawsze możemy poczekać — rzekł Dahybi. — Choćby i kilka tygodni, jeśli będzie trzeba.

Joshua pokiwał smętnie głową. Zaciskając powieki, pilnie sprawdzał odczyty czujników w poszukiwaniu jakiejś dającej nadzieję informacji.

— Prędzej, Kelly — mruknął. — Pokaż nam, że jeszcze tam jesteście.

* * *

Ryall przekradał się w wysokiej trawie. W powietrzu wisiała silna woń ludzi. Wielu tędy niedawno przechodziło, lecz teraz okolica była pusta.

Ciężki przedmiot przymocowany do szyi obijał się o nią nieprzyjemnie, gdy biegł co tchu na wschód, opuściwszy swego pana.

Po dwóch kilometrach czułe myśli, które słyszał w głowie, kazały mu skręcić. Zatoczył szeroki łuk na sawannie i teraz wracał w kierunku, skąd wyruszył.

Ryall zatrzymał się na chwilę na skraju szerokiego pasa stratowanej ziemi. Węszył i nasłuchiwał. Instynkt podpowiadał mu, że w pobliżu nikogo nie ma. Czułe myśli usatysfakcjonowanego tym pana ponagliły go do dalszej drogi. Ślad przemarszu ludzi wiódł do dżungli, ale Ryall skierował się w przeciwną stronę. Pięćset metrów dalej wśród traw wyrastały zabudowania. Popędził ku nim, gnany uczuciem jakby palącego pragnienia.

Trawa wokół chaty była zdeptana, płoty przewrócone. Rozproszone krowy szczypały spokojnie trawę, nie zwracając uwagi na Ryalla. Kozy, kiedy go zauważyły, rzuciły się do niezgrabnej ucieczki, póki się nie zorientowały, że nie są ścigane. Ptactwo wydostało się z połamanego kurnika i grzebało w ziemi. Kiedy pies podbiegł do chaty, z gdakaniem rozproszyło się na boki.

Wyżej. Czułe myśli pana wymagały od niego, aby wyszedł wyżej. Ryall obracał swą wielką głowę w lewo i prawo, przyglądając się tylnej ścianie chałupy. Zbliżył się do stosu kompozytowych skrzyń ułożonych przy jednym z narożników. Dał susa na górę, a stamtąd przeskoczył na belki podstrzesza. Łapy poślizgnęły się na module baterii słonecznej, lecz Ryall złapał równowagę na brunatnych gontach z kory kaltuka i ruszył ostrożnie na szczyt dachu.

Pan kazał mu spojrzeć na sawannę. W odległości kilometra posuwał się zastęp ludzi uzbrojonych w piki. Daleko przed nimi niemal niewidoczni w półmroku rycerze galopem gonili uciekinierów.

Podniecenie ogarniające Ryalla dziwnie mieszało się ze smutkiem. Naraz jednak poczuł ciepłą, łagodną pochwałę. W odpowiedzi uderzył ogonem o kaltukowe gonty.

Teraz czułe myśli pana skierowały jego przednią łapę do wiszącego u szyi ciężaru. Odwrócił głowę i patrzył uważnie, jak wysunięte pazury dotykają brzegu małej przykrywki. Kiedy się otworzyła, rozbłysły przyciski.

Ryalla przepełniały czułe myśli pana. Bardzo ostrożnie wcisnął pazurem jeden z kwadracików. I jeszcze raz. I jeszcze…

* * *

Kosmolotem przestało trząść, kiedy zszedł poniżej prędkości dźwięku. Maszyna z karkołomną szybkością opuszczała się nad powierzchnię planety, stając niemal na ogonie podczas manewru hamowania atmosferycznego. Pilot wyrównał lot i datawizyjnie polecił skrzydłom odchylić się do przodu. Zamontowane na dziobie czujniki pokazywały przesuwający się w dole łańcuch górski. Skraj chmury znajdował się w odległości pięćdziesięciu kilometrów na północ od kosmolotu. Z jej głębin odchodziły krótkie pierzaste wąsy, które sunęły ku górom niczym czułki ślepego owada.

Poprosił komputer pokładowy o otwarcie kanału łączności z „Lady Makbet”.

— Macie coś nowego?

— Nie — odparł Joshua. — Sara mówi, że satelity telekomunikacyjne nagrały początek tworzenia się szarych obłoków zaraz po wybuchu w Durringham. Trudno wyrokować, co to oznacza, tym bardziej że na nic tu się przydaje logiczne myślenie.

— Otóż to. Rezerwa mocy w matrycach elektronowych wystarczy na pięć godzin lotu, potem muszę wrócić i je doładować. Jeśli chcesz, żebym dłużej tu czekał, mogę wylądować na jednym z wierzchołków. To zupełne odludzie.

— Nie, Ashly, lepiej zostań w powietrzu. Szczerze mówiąc, jeśli nie pokażą się za pięć godzin, to już ich chyba nigdy nie zobaczymy. Nie chcę dzisiaj stracić drugiego członka załogi.

— Żadnego jeszcze nie straciłeś, Joshua. Ale mi łajdak wyciął numer. Teraz muszę wrócić, żeby włóczyć się po parkach habitatu i rozmawiać z drzewami. Łobuz będzie miał ubaw. Pewnie umrze ze śmiechu.

— Dzięki, Ashly.

Pilot zapisał w komputerze kurs lotu patrolowego wokół szarych chmur, w odległości ośmiu tysięcy kilometrów od ich obrzeża.

Prądy termiczne występujące nad skalistymi stokami wstrząsały nierytmicznie skrzydłami kosmolotu.