Выбрать главу

Drzwi otworzyły się na osiemdziesiątym trzecim piętrze.

— Trzeba stąd zejść dwa piętra — rzekł przepraszającym tonem. — Windy nie zjeżdżają niżej, a konserwatorzy urządzeń nie kwapią się do naprawy. Wybacz.

W holu od dawna nikt nie zamiatał, w kątach nagromadziły się śmieci. Ściany były pokryte graffiti, w powietrzu wisiał smród uryny. Marie rozejrzała się z niepokojem i wtuliła mocniej w jego ramię.

Poprowadził ją w stronę klatki schodowej. Ścienne pasy nadwyrężonych komórek elektroforescencyjnych rzucały mdłe żółtawe światło. Gromadziły się przy nich dziesiątki wielkich bladych ciem.

Woda ściekała po ścianach ze szpar w polipie. Krawędzie stopni porastał kremowy mech.

— To miło z twojej strony, że mogę się u ciebie zatrzymać — powiedziała nieśmiało Marie.

— Tymczasowo, póki nie załatwisz sobie mieszkania. Tutaj jest mnóstwo pustostanów. Wprost nie do wiary, że tyle trzeba się naczekać, by dostać apartament w Biurze Przydziału Mieszkań.

Oprócz nich na schodach nie było żywej duszy. Anders niezwykle rzadko widywał tu sąsiadów. Dół drapacza gwiazd idealnie nadawał się do jego celów. Utrudniony dostęp, anonimowe życie za zamkniętymi drzwiami, żadnych pytań. Gliniarze na kontraktach z Magellanie Itg, którzy dbali o względny porządek w pozostałych częściach Valiska, tutaj się nigdy nie zapuszczali.

Kiedy na właściwym piętrze wyszli z klatki schodowej, Anders przesłał datawizyjny kod do zamka drzwi, lecz nic się nie stało. Obrzucił swą towarzyszkę wymuszonym uśmiechem i po raz drugi przesłał kod. Nareszcie drzwi się otworzyły, zgrzytając parę razy na suwnicach. Pierwsza do środka weszła Marie. Anders zadbał o to, aby lampy rzucały mdły blask, nie zapomniał też zaryglować za sobą drzwi: tym razem procesor nie okazał nieposłuszeństwa. Zarzucił rękę na ramiona dziewczyny i zaprowadził ją do największego z trzech pokojów sypialnych. I te drzwi zaryglował.

Marie zatrzymała się na środku sypialni ze wzrokiem utkwionym w podwójnym łóżku. Do każdego z jego narożników przywiązano długą aksamitną tasiemkę.

— Zdejmuj łachy! — rzucił Anders twardym, nieustępliwym tonem. Przesłał polecenie do panelu świetlnego na suficie, lecz ten pozostał przyciemniony. Niech to licho! A ona tymczasem potulnie ściągała ubranie. Trudno, będzie musiał działać w półmroku. Może da się z tego jeszcze wykrzesać jakiś podniecający nastrój. — A teraz ściągaj moje — rozkazał. — Tylko powoli.

Czuł drżące palce dziewczyny, kiedy zdejmowała koszulę z jego barczystych ramion, co poprawiło mu humor. Nerwowe były zawsze bardziej impulsywne.

Gdy ruszyła przodem do łóżka, omiótł jej postać wprawnym wzrokiem, lustrując każdy centymetr kwadratowy obnażonego ciała. Gdy położyła się na wodnym materacu, zaczął ją wolno pieścić.

Wzmacniany członek zesztywniał, prezentując się teraz w całej okazałości. Anders skupił wzrok na twarzy dziewczyny, aby nie przegapić strachu malującego się w jej oczach. Ten chwyt zawsze działał na zmysły.

Marie uśmiechała się promiennie.

Światła rozjarzyły się raptownie. Anders obejrzał się z konsternacją.

— A to co?

W pierwszej chwili pomyślał, że ktoś się do nich podkradł i zapiął mu kajdanki na rękach, lecz kiedy odwrócił głowę, okazało się, iż na jego nadgarstkach zaciskają się wypielęgnowane rączki Marie.

— Puszczaj. — Poczuł straszny ból, gdy zwiększyła uścisk. — Puszczaj, mówię, suko! Chryste…

Parsknęła śmiechem.

Spojrzał uważniej na jej ciało i aż się zachłysnął ze zdumienia.

Na piersiach i brzuchu dziewczyny zaczęły wyrastać włosy — czarna, gruba szczecina, która drapała go i kłuła. Poszczególne włoski twardniały. Jakby leżał na ogromnym jeżu. Ostre końce wbijały się w jego skórę, drążąc sobie korytarze w podskórnych warstwach tłuszczu.

— Możesz mnie teraz przelecieć.

Próbował walczyć, co przynosiło tylko ten skutek, że kolejne igiełki wkłuwały mu się w brzuch. Marie puściła jedną jego rękę.

Uderzył ją natychmiast w żebra, lecz w tym miejscu ciało się zapadło. Wyciągnął pięść oblepioną żółtoczerwoną mazią. Igły wrzynające się w tułów Andersa nabierały znamion tłustych i obślizgłych robaków, które powiększały wydrążone otwory, coraz głębiej i głębiej. Wypływała z nich krew.

Anders zawył potępieńczo. Dziewczyna rozkładała się pod nim, jej skóra gniła do postaci szkarłatnej pleśni, której smród wręcz gryzł w oczy. Do tego była niezwykle lepka, nie mógł się od niej odkleić. Zwymiotował winem wypitym w „Tabitha Oasis”, ochlapując rozpuszczającą się twarz Marie.

— Nie dasz mi buzi?

Zaczął szamotać się, rzucać na boki, modlić do Boga, którego imienia nie wymówił od przeszło dziesięciu lat. Robaki wiły się w mięśniach brzusznych, rozdwajały między włóknami ścięgien.

Krew i ropa mieszały się ze sobą, tworząc kleistą masę, która łączyła ich brzuchami, jakby byli bliźniętami syjamskimi.

— No, pocałuj mnie, Anders.

Chwyciła go za kark wolną ręką. Miał wrażenie, jakby nie zostało z niej nic oprócz kości. Poczuł wilgotne strużki na swoich starannie ułożonych włosach.

— Nie! — stęknął.

W miejscu, gdzie jej usta roztopiły się niczym wosk, ziała szeroka dziura w zdeformowanej, ulegającej rozkładowi twarzy. Zęby szczerzyły się w wiecznym uśmiechu. Marie przybliżyła do siebie jego głowę. Szczęka rozchyliła się i zatrzasnęła na jego twarzy.

Pocałunek. Z jej ust trysnął czarny, gorący i gęsty płyn. Anders nie mógł już krzyczeć: płyn wlał się do gardła, wpełząjąc w drogi oddechowe na podobieństwo jakiegoś opasłego, wojowniczego węża.

— Możemy sprawić, że wszystko ustanie — odezwał się głos znikąd.

Ciecz wtargnęła do płuc. Czuł ją, jak wzbiera gwałtownie, wypełniając każdą delikatną jamę klatki piersiowej, która uniosła się, naciskana od wewnątrz przez obcą siłę. Zaprzestał walki.

— Ona cię zabije, chyba że pozwolisz sobie pomóc. Zaraz się utopisz.

Chciał oddychać. Potrzebował powietrza. Zrobiłby wszystko, żeby złapać oddech. Wszystko.

— W takim razie wpuść nas.

Tak też uczynił.

* * *

Dzięki komórkom sensytywnym w polipowym suficie nad łóżkiem Dariat mógł obserwować, jak rany Andersa Bospoorta zabliźniają się, a deformacje ustępują. Rozlana skóra Marie stwardniała, włosy schowały się w ciele. Zniknęły ślady ukłuć na brzuchu Andersa. Znów oboje byli tacy jak poprzednio: anioł i satyr.

Anders dotykał ciała, wodząc rękami wzdłuż linii mięśni na klatce piersiowej. Spoglądał na siebie z dziecięcym wyrazem zdumienia na twarzy, na której pojawił się wkrótce szeroki uśmiech.

— Doskonałe — szepnął. — Ze wszech miar doskonałe. — Wypowiedział te słowa z jakimś dziwnym, zupełnie nieznanym Dariatowi akcentem.

— Owszem, nieźle ci się trafiło — odparła beznamiętnie.

Usiadła. Na prześcieradle, w miejscu gdzie przedtem leżały jej plecy, widniała niewyraźna różowa plama.

— Wezmę cię, pozwolisz?

Zmarszczyła usta, niezdecydowana.

— Proszę. Wiesz, że tego potrzebuję. Do diabła, minęło siedemset lat. Okaż trochę litości.

— Niech ci będzie.

Znowu się położyła. Anders zaczął lizać jej ciało, czym przypominał Dariatowi psa gaszącego pragnienie. Kochali się przez dwadzieścia minut, przy czym Anders okazywał werwę, jakiej nie zaprezentował na żadnym ze swoich fleksów. Kiedy miotał się z Marie na łóżku, oświetlenie elektryczne i urządzenia domowe dostawały obłędu. Dariat sprawdził szybko sąsiednie mieszkania: twórca programów stymulacyjnych wrzeszczał z wściekłością, gdy jego procesory wysiadały w zastraszającym tempie; zawartość słojów handlarza klonowanymi organami kipiała i parowała, gdy za sprawą uszkodzonych regulatorów gotowały się powielane komórki. Drzwi w holu otwierały się i zamykały niczym ostrza gilotyn. Dariat musiał wydać całą serię afinicznych poleceń komórkom neuronowym podłogi, aby podprogramy lokalnej osobowości nie zaalarmowały nadrzędnej świadomości Rubry.