W roku 2611 na orbicie krążyło już dwanaście zasiedlonych asteroid, a niebawem miały do nich dołączyć dwie następne. Liczba ludności samej planety zbliżała się do dwustu milionów, a w osiedlach założonych w gęstym wewnętrznym pasie planetoid żyły kolejne dwa miliony. Dawno już przestały napływać z Kulu pożyczki i dotacje, samowystarczalność gospodarcza i przemysłowa została osiągnięta w roku 2545, zwiększał się eksport. Zamożna planeta zapewniała przyzwoity poziom życia swym mieszkańcom, którzy mieli prawo spoglądać w przyszłość z optymizmem.
Kapitan Farrah Montgomery przewidywała, że lot z Lalonde potrwa cztery dni. Kiedy jednak „Ekwan” pojawił się wreszcie w układzie Ombey, wynurzając się dwieście tysięcy kilometrów od powierzchni planety, mijał ósmy dzień podróży. Już od pierwszej minuty lotu rozmaite systemy pokładowe wielkiego transportowca kolonizacyjnego ulegały irytującym awariom. Wysiadały mechaniczne podzespoły, w obwodach elektrycznych dochodziło do niespodziewanych wzrostów i spadków mocy. Załoga wpadała w gniewną rozpacz, dokonując prowizorycznych napraw. I co niepokoiło najbardziej, główny napęd termonuklearny nie dawał równej siły ciągu, wskutek czego z trudem docierali do wyliczonych współrzędnych skoku. To właśnie wydłużyło drastycznie czas trwania lotu.
Poziom paliwa, choć jeszcze nie krytyczny, był alarmująco niski.
Gdy czujniki wysunęły się ze schowków w kadłubie, kapitan Montgomery dokonała wstępnego wizualnego sprawdzenia pozycji statku. Nad horyzontem Ombey wstawał Jethro, jego samotny satelita, wielki szarożółty glob upstrzony wąskimi, głębokimi kraterami i pocięty długimi paskami białych promieni. Znajdowali się nad ciemną stroną planety; rozłożony na równiku pustynny kontynent Blackdust jawił się jako olbrzymia hebanowa łata pośród oceanów skąpanych w żółtawej poświacie księżyca. Dalej na wschodzie leżał kontynent Espartan, którego linię brzegową wydobywały z mroku fioletowobiałe światełka małych miast i wielkich aglomeracji; im dalej od wybrzeża, tym rzadziej pojawiały się skupiska ludzi, by całkowicie zniknąć przed centralnym łańcuchem górskim.
Kiedy kapitan Montgomery powiadomiła o swym przybyciu centrum kontroli ruchu lotniczego, Ralph Hiltch skontaktował się z bazą sił powietrznych na Guyanie, prosząc o zezwolenie na cumowanie i wprowadzenie alarmu stopnia czwartego. „Ekwan” zbliżał się do planetoidy ze względnie stałym przyspieszeniem 1,25 g.
Na życzenie Hiltcha, które poparł sir Asquith, dowodzący bazą admirał Pascoe Farąuar polecił ogłosić alarm. Z zajmowanej przez wojsko komory biosferycznej usunięto zbędny personel. Ruch handlowy został wstrzymany. Specjaliści od ksenobiologii, nanoniki i uzbrojenia zaczęli przygotowywać wydzielone pomieszczenie na przyjęcie Geralda Skibbowa.
„Ekwan” zacumował w nieobrotowym kosmodromie, witany przez zwarty kordon bezpieczeństwa. Żołnierze Królewskich Sił Specjalnych i pracownicy portu męczyli się przez pięć godzin, aby wyciągnąć z kapsuł zerowych trzy tysiące oszołomionych, narzekających kolonistów i rozlokować ich w wojskowych kwaterach.
W tym czasie Ralph Hiltch i sir Asquith rozmawiali ze sztabem admirała Farąuara, który — po przejrzeniu nagrań sensorialnych Deana Folana z misji w dżungli oraz niejasnych raportów Lori i Darcy’ego o pojawieniu się Latona na Lalonde — zdecydował się podnieść alarm do stopnia trzeciego.
Ralph Hiltch patrzył, jak ostatni opancerzeni komandosi z pięćr dziesięcioosobowego oddziału wfruwają do przestronnego przedziału sypialnego „Ekwana”. Wszyscy mieli wzmacnianą muskulaturę i byli wszechstronnie wyszkoleni do walki w stanie nieważkości; ośmiu trzymało w pogotowiu bezodrzutowe karabinki automatyczne średniego kalibru, strzelające konwencjonalnymi pociskami. Sierżanci, posłuszni wskazówkom Cathala Fitzgeralda, zaczęli rozstawiać ludzi w trzech koncentrycznych kręgach wokół kapsuły Geralda Skibbowa, przy czym wysłano pięciu żołnierzy na sąsiednie pomosty, na wypadek gdyby jeniec przedarł się przez metalowe kraty.
Do najbliższych dźwigarów przymocowano dodatkowe reflektory.
Snopy światła padały bezpośrednio na jedyną w przedziale kapsułę, której wieko wciąż pokrywała nieprzejrzana czerń. Krąg komandosów otaczał rząd fantastycznie poplątanych cieni.
Za pośrednictwem neuronowego nanosystemu Ralph przekazywał przebieg zdarzenia admirałowi i czekającym specjalistom. Z niejakim zażenowaniem zakotwiczył stopę przy dźwigarze i zwrócił się do żołnierzy:
— To może wyglądać na przesadę, wy wszyscy na jednego człowieka, ale nie dajcie się zwieść pozorom. Nie jesteśmy pewni, czy to w ogóle człowiek. Z pewnością posiada zabójczą umiejętność rażenia energią, której natura jest nam zupełnie nieznana. Pocieszcie się tym, że stan nieważkości sprawia mu pewne kłopoty.
Wasze zadanie polega na odprowadzeniu jeńca do zamkniętego pomieszczenia, gdzie przejmą go ludzie z obsługi technicznej. Podobno nie zdoła wyrwać się z izolatki, lecz zaciągnięcie go tam może mieć dość brutalny przebieg.
Cofając się od kapsuły, zauważył nieco zalęknione twarze najbliżej stojących żołnierzy.
Boże, jacy oni młodzi. Lepiej, żeby potraktowali poważnie moje ostrzeżenie.
Sprawdził stan hełmu powłokowego i wziął głęboki oddech.
— W porządku. Cathal, wyłączaj.
Wieko przestało być czarne, ukazując wewnątrz gładki cylindryczny sarkofag z kompozytu. Ralph natężył słuch, jakby lada chwila miało się rozlec takie samo łomotanie, jakim żegnał ich Skibbow przed zaśnięciem. W przedziale jednak panowała cisza, przerywana tylko czasem szuraniem żołnierzy, którzy wyciągali szyje, żeby coś zobaczyć.
— Otwórz wieko.
Zaczęło się zsuwać. Ralph czekał, kiedy Skibbow wystartuje z otworu niczym zbiegła osa bojowa z przyspieszeniem 40 g. Usłyszał coś jakby żałosne pochlipywanie. Cathal obrzucił go zdziwionym spojrzeniem.
Boże, czy to właściwa kapsuła?
— W porządku, pozostańcie na miejscach — powiedział. — Wy dwaj. — Wskazał na komandosów z karabinkami. — Będziecie mnie osłaniać. — Odbijając się wolno w stronę kapsuły, wciąż obawiał się, że jeniec wyskoczy na zewnątrz. Nasilało się łkanie, przemieszane z cichymi jękami.
Z najwyższą ostrożnością, gotów natychmiast cofnąć głowę, Ralph nachylił się nad kapsułą i zerknął do środka.
Geraid Skibbow unosił się biernie w okrągłej kremowej trumnie z kompozytu. Drżał na całym ciele i zaciskał na piersi pokiereszowaną dłoń. Oczy nabiegły mu czerwienią, z roztrzaskanego nosa ciekła krew. W nozdrza uderzał zapach moczu i błota z dżungli.
Geraid ciągle chlipał, w kącikach jego ust zbierały się bąbelki śliny. Kiedy Ralph zawisł bezpośrednio nad kapsułą, oczy jeńca pozostały nieruchome.
— Cholera.
— Co się stało? — zapytał datawizyjnie admirał Farąuar.
— Nie wiem, sir. Mamy tu niewątpliwie Skibbowa, chociaż wygląda na to, że doznał jakiegoś szoku. — Pomachał ręką nad brudną, okrwawioną twarzą kolonisty. — To prawie katalepsja.
— Wciąż jest niebezpieczny? Jak pan myśli?
— Bardzo wątpliwe. No chyba żeby przyszedł do siebie.
— Dobra, Hiltch. Niech komandosi przyprowadzą go jak najszybciej do izolatki. Zanim tam dotrzecie, zorganizuję zespół reanimacyjny.
— Tak, sir.
Ralph odepchnął się od kapsuły, pozwalając trzem żołnierzom wyciągnąć na zewnątrz Skibbowa, który nie stawiał najmniejszego oporu. Neuronowy nanosystem powiadomił Hiltcha, że alarm na planetoidzie został złagodzony do stopnia szóstego.