Ludzie mogą coś podejrzewać ze względu na pośpiech, ale przecież Joshua miał być partnerem ojca w tym ekscytującym przedsięwzięciu z majopi. Był bogaty, szlachetnie urodzony (najprawdopodobniej: czy inaczej odziedziczyłby statek kosmiczny?), nadawał się na sprawnego zarządcę majątku Cricklade. Ze wszech miar odpowiednia — mimo że trochę niezwykła — partia dla dziedziczki Cricklade. Jej małżeństwo nie będzie aż takie dziwne. Zachowa reputację. A honor Kavanaghów pozostanie nieposzlakowany.
Po ślubie wybiorą się na miesiąc miodowy w podróż po wyspach Norfolku. Albo nawet polecą statkiem na inną planetę. Ważne było to, żeby nikt nie wiedział, kiedy dokładnie urodzi się dziecko.
Prawdziwe życie mogło jeszcze dorównać jej najbardziej fantastycznym marzeniom. U boku wyśnionego męża, ze ślicznym dzieckiem.
Jeśli Joshua…
Zawsze to samo: jeśli Joshua…
Jak długo jeszcze?
Samotny wóz cygański stał przy wysokiej autochtonicznej sośnie — na łące, gdzie nie tak dawno stało ponad trzydzieści podobnych wozów. Kupy popiołów dawno wystygły w kręgach czerwonawych kamieni. Trawa była do cna stratowana nad brzegiem rzeczki, gdzie pojono konie i kozy, a ludzie czerpali wiadrami wodę. Po latrynach zostało kilka pryzm ziemi, w których ostatni deszcz wyżłobił siatkę rowków.
Wóz będący skrzyżowaniem tradycyjnego wzornictwa i nowoczesnych resorowanych kół najlepsze czasy miał już za sobą, ale choć łuszczyły się jasne i zawiłe malunki, drewno pod nimi było jeszcze zdrowe. Do tylnej osi uwiązano trzy kózki. Nieco dalej stały dwa konie: ochlapany błotem srokacz z rasy szajrów z bujną kudłatą grzywą, służący do ciągnięcia wozu, tudzież czarny ogier pod wierzch o lśniącej czystością sierści; na grzbiecie miał drogie, wypolerowane na połysk skórzane siodło.
Grant Kavanagh stał w środku z pochyloną głową, żeby nie zawadzić o okrągły dach budy. Było mroczno i trochę duszno, czuło się zapach suszonych ziół. W takich chwilach odżywały upojne wspomnienia z lat młodzieńczych. Nawet teraz widok kolumn cygańskich wozów, wijących się przed letnim przesileniem wśród pagórków Cricklade, wprawiał go w niezwykłe podniecenie.
Dziewczyna rozsunęła ciężkie kotary na sznurku rozpiętym pośrodku wozu. Carmitha miała dwadzieścia lat, szerokie ramiona i obfite ciało, które za sześćsiedem lat, jak podpowiadało Grantowi smutne przeczucie, stanie się aż nazbyt obfite. Spadające na plecy kruczoczarne włosy miło harmonizowały z gładką, smagłą cerą.
Przebrała się w cieniutką białą spódnicę i luźną bluzeczkę.
— Wyglądasz wystrzałowo — powiedział.
— O, dziękuję, miły panie. — Dygnęła z figlarnym chichotem.
Grant przysunął ją do siebie i zaczął całować, mocując się zarazem z guziczkami jej bluzki.
Odepchnęła go delikatnie i odsunęła jego palce, całując ich opuszki.
— Pozwól, że zrobię to za ciebie — rzekła kokieteryjnie.
Zniżyła dłoń do górnego guziczka wolnym, kuszącym ruchem.
Z rozkoszą patrzył na odsłaniane ciało. Rzucił się z nią na łóżko, zachwycony jej zapałem.
Wóz zaczął kołysać się ze skrzypieniem. Wisząca na mosiężnym łańcuszku latarnia sztormowa głośno stukotała, huśtając się w lewo i prawo. Prawie jej nie słyszał wśród namiętnych wrzasków Carmithy.
Po pewnym czasie, który wydał mu się zdecydowanie za krótki, dreszcz wstrząsnął jego ciałem, a kręgosłup wygiął się z rozkoszy.
Carmitha prędko jęknęła, twierdząc, że wielokrotny orgazm przyprawił ją niemal o omdlenie.
Opadł na posłanie. Szorstkie koce kłuły go w plecy, po owłosionej piersi spływał strużkami pot zmieszany z kurzem.
Na Boga, pomyślał, w czasie letniego przesilenia człowiek czuje, że żyje. Tyle razy mógł się wtedy sprawdzić. Przeleciał blisko tuzin dziewczyn pracujących na plantacjach. Tegoroczne zbiory były jednymi z najlepszych w historii, majątek znów przyniósł krociowe zyski. Meteorologowie prognozowali mokry miesiąc, a to z kolei obiecywało dobre drugie zbiory. Do tego śmiała inicjatywa młodego Joshui mogła jeszcze powiększyć bogactwo rodziny.
Beztroski nastrój mąciły jedynie doniesienia o zamieszkach wybuchających w Bostonie. Wyglądało na to, że Demokratyczna Partia Ziemi znowu sieje zamęt. Stanowiła przypadkowy zlepek reformatorów i agitatorów, wywrotowe stronnictwo domagające się „sprawiedliwego” podziału ziemi, finansowania inwestycji społecznych z przychodów eksportowych oraz przyznania ludziom w pełni demokratycznych praw obywatelskich. I darmowego piwa w piątkowe wieczory, pomyślał Grant z przekąsem. A przecież dobrodziejstwo ponad ośmiuset planet zrzeszonych w Konfederacji polegało na tym, że każdy mógł sobie wybrać odpowiadający mu ustrój.
Aktywiści z Demokratycznej Partii Ziemi nie chcieli jakoś zrozumieć, że mogą przeprowadzić się do któregoś z cholernych komunistycznych rajów ludzi pracy, choć te zafajdane obiboki musiałyby najpierw zarobić na przelot. Ale nie, oni koniecznie chcieli wyzwolić Norfolk; przeszliby po trupach, byleby wprowadzić w czyn swoje postulaty.
Przed blisko dziesięciu laty grupa partyjniaków próbowała nawoływać do buntu w hrabstwie Stoke. Grant pomógł komisarzowi okręgowemu wyłapać podżegaczy. Główni przywódcy zostali zesłani na planetę karną, a najohydniejsze typy, te przyłapane z bronią domowej roboty, przekazano w ręce specjalnego oddziału ze stolicy. Reszta — to znaczy żałosne uliczne męty, które rozdawały ulotki i zapijały się na umór partyjnym piwem — dostała piętnaście lat ciężkich robót w podbiegunowych obozach pracy.
Nigdy więcej nie widziano ich na Kesteven. Niektórzy ludzie, pomyślał w zadumie, niczego nie chcą się nauczyć. Jeśli coś działa, jak należy, po co to naprawiać? A na Norfolku wszystko działało, jak należy.
Pocałował Carmithę w czubek głowy.
— Kiedy odjeżdżasz?
— Jutro. Prawie cała moja rodzina już w drodze. Niedługo zacznie się zbiór owoców w hrabstwie Hurst. Dobrze tam płacą.
— A co potem?
— Przezimujemy w urwiskach nad Holbeach, gdzie jest mnóstwo jaskiń. Niektórzy dostaną w porcie robotę przy patroszeniu ryb.
— Widzę, że macie ułożone życie, ale czy nie wolałabyś osiąść gdzieś na stałe?
Potrząsnęła głową, rozrzucając bujne włosy.
— I żyć jak ty? Uwiązana do zimnego pałacu z kamienia? To nie dla mnie. Może na tym świecie nie ma wiele do zwiedzania, ale ja chcą zobaczyć wszystko.
— W takim razie dobrze wykorzystajmy tę chwilę.
Usiadła na nim okrakiem, obejmując twardymi dłońmi jego zwiotczałego członka.
Wtem ktoś zapukał nieśmiało w tylne drzwi wozu.
— Proszę pana? — zapytał William Elphinstone. — Jest pan tam?
Grant z trudem powstrzymał się od jęku rozdrażnienia. „Jeśli mnie tu nie ma, to dlaczego na zewnątrz stoi mój cholerny koń?!”
— Czego tam?
— Przepraszam, że przeszkadzam, ale w domu czeka na pana pilny telefon. Pan Butterworth powiedział, że to coś ważnego.
Z Bostonu.
Grant nachmurzył czoło. Butterworth nie posyłał nigdy po niego, jeśli nie było to naprawdę konieczne. Zarządca majątku dobrze wiedział, co jego pan porabia w wolnych chwilach. Miał też na tyle oleju w głowie, że wolał sam nie ruszać na poszukiwania.
Ciekawe, czym naraził mu się dzisiaj młody Elphinstone?, pomyślał Grant z zimną drwiną.
— Zaczekaj! — krzyknął. — Zaraz wyjdę! — Rozmyślnie nie spieszył się z ubieraniem. Przecież nie wyskoczy z wozu, wkładając koszulę do spodni, aby chłopak miał o czym opowiadać pozostałym pomocnikom zarządcy.